Turcja już 14 maja wybierze nowego prezydenta oraz Parlament. Będzie to jedno z najciekawszych i najważniejszych wydarzeń politycznych w tym roku na świecie. Turcja zmaga się bowiem z ogromnym kryzysem gospodarczym. W kwietniu inflacja w tym kraju spadła do 43,7 proc. Co więcej, niedawno kraj doświadczył gigantycznego trzęsienia ziemi, w którym zginęło co najmniej 45 tysięcy osób. To tylko niektóre z wielu powodów, przez które pojawia się realna szansa na przerwanie rządów Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP) oraz Recepa Tayyipa Erdogana, które trwają od 2002 roku i prowadzą Turcję w stronę państwa autorytarnego. O zbliżających się wyborach rozmawialiśmy z dr. Karolem Wasilewskim, analitykiem w 4CF The Futures Literacy Company i założycielem Instytutu Badań nad Turcją.
Karol Wasilewski: Wydaje mi się, że w dalszym ciągu bardziej prawdopodobny jest scenariusz, w którym Erdogan zwycięsko wychodzi ze starcia z Kemalem Kilicdaroglu. Przede wszystkim ze względu na zasoby, którymi dysponuje. Premiuje go brak wiary wyborców w to, że ktoś inny niż Erdogan może wygrać wybory prezydenckie. Ale... Absolutnie nie zdziwiłaby mnie sytuacja, w której okazałoby się, że Erdogan jest w sondażach przeszacowany. One też spełniają funkcję pompowania jego kandydatury, a nie przedstawienia rzeczywistych notowań. Musimy dostrzegać możliwość niespodzianki, nawet obejmującej wygraną Kilicdaroglu w pierwszej turze. Te sondaże od lat są bowiem elementami walki politycznej. W państwie autorytarnym czy paraautorytarnym, jakim jest Turcja, może się nagle okazać, że obóz prorządowy wykreował bańkę, która każe nam myśleć, że nie ma przyszłości poza Erdoganem. Najbardziej prawdopodobne jest jednak rozstrzygnięcie wszystkiego w drugiej turze.
Jest byłym biurokratą i liderem Republikańskiej Partii Ludowej (CHP) od 2010 roku. Jest również twórcą strategii oswajania CHP dla wyborców konserwatywnych. Otwierania jej na argumenty bardziej konserwatywne po to, żeby zapobiec trendowi, który był bardzo widoczny w tureckiej polityce i bardzo odbijał się na notowaniach tej partii - przez wielu konserwatywnych Turków ta partia była postrzegana jako partia niewybieralna, bo wroga religii.
Kilicdaroglu jest przede wszystkim jego przeciwieństwem. To jest jego największy atut. Jest wszystkim tym, czym nie jest Erdogan. W Turcji są teraz konkretne uwarunkowania, które pokazują nieefektywność systemu prezydenckiego, którym zarządza Erdogan, i jego olbrzymie koszty. Prezydent w Turcji pełni bowiem funkcje zarówno szefa rządu i partii, jak i zwierzchnika sił zbrojnych. Model, który promuje Kilicdaroglu, wyda się właściwszy. Przyjął bowiem strategię potocznie nazywaną polityką miłości. Podejmuje działania w kontrze do polityki polaryzacyjnej i dzielącej, którą uprawia Erdogan. Z kolei Kilicdaroglu mówi o budowaniu tureckiej wspólnoty. To retoryka, która ma nie stygmatyzować wyborców Erdogana. Sam Kilicdaroglu w wyważony sposób reaguje na zaczepki Erdogana. Jest szansa, że ta retoryka miłości, opozycji się opłaci, bo już się wcześniej sprawdziła. Między innymi w 2019 roku, gdy opozycja odniosła triumf w wyborach samorządowych na burmistrza Stambułu i Ankary.
Część wyborców wciąż traktuje go jak osobę, która naprawdę zmieniła ich życie na lepsze. Doceniają dziedzictwo reform, które wcześniej przeprowadzał Erdogan. No i oczywiście grupy, które Erdogan upodmiotowił, boją się nadzwyczajnej w świecie degradacji. Boją się rewanżyzmu - że jeśli wygra opozycja, to stracą tę pozycję, którą zyskali dzięki Erdoganowi. Tureckie społeczeństwo od 2013 roku funkcjonuje w warunkach skrajnej polaryzacji politycznej. Część wyborców ma więc po prostu mózgi przesiąknięte propagandą obozu rządzącego. Tak działa polaryzacja, że ogranicza pole do podejmowania racjonalnych decyzji. Priorytetowa jest plemienność, która wynika z przywiązania do AKP i bezpośrednio do Erdogana jako lidera. Nie możemy też zapominać, że Partia Sprawiedliwości i Rozwoju ma 11 mln członków. Wystarczy spojrzeć na te liczby, żeby zrozumieć, skąd bierze się to poparcie.
Atuty obu partii są podobne jak ich liderów. W przypadku wyborów parlamentarnych może są to mniej wyrównane proporcje, ale to zależy od sondażu. Niektóre też pokazują, że będą to wybory, których rozstrzygnięcie stanie "na ostrzu noża". Niewiadome są związane z ewentualnym przekroczeniem progów wyborczych przez inne partie. Przede wszystkim interesujące jest to, czy do sejmu wejdą partia prokurdyjska (która startuje pod parasolem partii Zielonej Lewicy) i nacjonalistyczny koalicjant Erdogana - Parta Ruchu Narodowego. To są główne niewiadome, które rzucają cień na wszystkie prognozy, jeśli chodzi o wybory parlamentarne.
Spodziewamy się, że oprócz wyborców najmłodszych, z generacji Z, to właśnie Kurdowie będą decydować o wyniku tych wyborów. Mówiąc wprost, jeśli Kilicdaroglu zamierza wygrać, to nie może sobie pozwolić na to, żeby nie utrzymać większości głosów kurdyjskich i wyborców najmłodszych, którzy będą głosować po raz pierwszy. Te grupy prawdopodobnie zdecydują o wyniku wyborów.
Bez wątpienia trzęsienie ziemi pokazało nieefektywność tureckiego państwa i nieefektywność systemu prezydenckiego. Nędzę centralizacji, czyli skupienia władzy i odpowiedzialności w jednych rękach. Jeśli chodzi o kryzys gospodarczy, to gospodarka jest podstawowym problemem Turków przed wyborami. To rzeczywiście są dwa podstawowe zagadnienia, które wpłynęły na kształt kampanii wyborczej i wpłyną na same wybory. Dodajmy do tego czynnik, powiedzmy, historyczny - choć może zabrzmieć śmiesznie. W wyborach, w których gospodarka była podstawowym problemem, AKP radziło sobie gorzej. Może być więc to temat decydujący.
Zwłaszcza przez zwolenników opozycji te wybory są postrzegane jako przełomowe. Mogą rzeczywiście zakończyć wreszcie władzę Erdogana i zawrócić Turcję na ścieżkę demokratyzacji i przywrócenia instytucjonalnych rządów, a nie rządów jednostki. Przywrócić Turcję po prostu na tory działającego państwa. Jeśli chodzi jednak o wyborców obozu rządzącego, to oczywiście Erdogan też podgrzewa emocje. Stara się to przedstawić, że to wybór: albo suwerenność i AKP, albo opozycja i strata suwerenności. W tym sensie wyborcy tego obozu też czują stawkę tych wyborów. Dla nich już jest w Turcji demokracja.
Jeśli opozycja wygra, to Turcja będzie państwem zdecydowanie bardziej przewidywalnym w stosunkach międzynarodowych. Będzie państwem otwartym na argumenty sojuszników. Na pewno bardziej niż Partia Sprawiedliwości i Rozwoju czy sam Recep Tayyip Erdogan. Przede wszystkim będzie państwem bardziej nastawionym na uprawianie tradycyjnej polityki zagranicznej, a nie dyplomacji magnetofonowej, którą uprawiał Erdogan. Takiej polityki, która nawet w samej Turcji była nazywana awanturniczą.
Nie oznacza to jednak, że możemy spodziewać się rewolucji. Jeśli patrzymy na taki czynnik jak to, co opozycja sądzi o świecie i roli Turcji, to podłoże jest bardzo podobne do tego, co sądzi AKP i Erdogan. To znaczy - Turcja jest państwem wyjątkowym i ze względu na swoje położenie geograficzne może odgrywać w stosunkach międzynarodowych wyjątkową rolę. Jeśli myślimy, że Turcja będzie - jak często pisze zachodnia prasa - dobrym sojusznikiem, to raczej nie będzie, bo w Turcji łatkę sojusznika uważa się za uwłaczającą. Nadal będzie państwem, które będzie twardo zabiegało o realizację własnych interesów. Natomiast już samo to, że opozycja będzie bardziej otwarta na argumenty sojusznicze i będzie prowadziła mniej ideologiczną politykę zagraniczną, to duża zmiana. Nie będzie aż tak bardzo chwaliła wielobiegunowego porządku międzynarodowego i podpierała się dobrymi stosunkami z Rosją. Może pojawić się więc okno w stosunkach między Turcją a partnerami zachodnimi. Z pewnością okno szersze, niż gdyby u władzy utrzymał się Erdogan i jego ugrupowanie.
Scenariusz, w którym w Turcji nie dochodzi do pokojowego przekazywania władzy, jest od lata traktowany poważnie przez analityków zajmujących się Turcją. Mogę więc powiedzieć, że w zasadzie świat szykuje się na tego typu scenariusz. Uwiarygadniają go chociażby tego typu wydarzenia jak ostatnie ukamieniowanie Ekrema Imamoglu, burmistrza Stambułu. Został obrzucony kamieniami przez zwolenników Erdogana. Uwiarygadnia to także wysoka stawka wyborów i skrajnie rozbudzone emocje przez jedną i drugą stronę. Oczywiście są argumenty również takich ekspertów, którzy mówią, że jeśli Erdogan przegrałby wybory, to przez ewentualną rebelię ryzykuje dużo więcej niż przez ewentualną akceptację porażki. Jeśli zaakceptuje swoją porażkę, to opozycja i tak w obawie przed reakcją społeczeństwa nie postawi go przed sądem. Niemożliwe jest to też ze względu na turecki odpowiednik Trybunału Stanu. Erdogan wie, że jeśli zniknie, to opozycja, gdy tylko dojdzie do władzy, natychmiast się pokłóci. Będzie wtedy liderem największej partii opozycyjnej i wtedy znów będzie mógł przejąć władzę w Turcji. W tych teoriach jest też ziarenko rozsądku. Pytanie, czy Erdogan zaakceptuje degradację polityczną. Ja mam co do tego duże wątpliwości.