Najbardziej symboliczne jest to, że po latach kiedy przez plac Czerwony przejeżdżały nawet dziesiątki współczesnych czołgów, w tym roku przejechał jeden. I to nie byle jaki, tylko zabytkowy T-34-85 z czasów II wojny światowej.
Defilada 9 maja od lat była tę główną okazją w roku, kiedy Rosja popisywała się swoją siłą militarną. Taki specjalny wymiar nadano jej dopiero po dojściu Władimira Putina do władzy. W czasach ZSRR wojsko defilowało przede wszystkim z okazji dnia Rewolucji Październikowej. Zwycięstwo w II wojnie światowej świętowano hucznie tylko trzy razy, w 1945 roku, a potem w 1965 i 1985. W latach 90. zaczęto robić to regularniej, ale po upadku ZSRR bez ciężkiego sprzętu. Ten pojawił się dopiero w XXI wieku za Putina, kiedy też zaczęto tworzyć całą otoczkę propagandową czyniącą zwycięstwo w II wojnie światowej jednym z filarów odrodzonego rosyjskiego nacjonalizmu.
W tym roku wyraźnie był problem z tym tradycyjnym pokazem siły. Jeszcze przed nim nie brakowało spekulacji, czy Ukraińcy spróbują zakłócić wydarzenie, na przykład przeprowadzając symboliczny atak małym dronem lub detonując bombę. Atmosferę zagrożenia wzmocnił atak na Kreml przy użyciu dwóch bezzałogowców w nocy z 2 na 3 maja. Nikomu nic się nie stało i nikt nie wziął za niego odpowiedzialności, ale sam fakt jakiegoś ataku na centrum rosyjskiego państwa był znamienny. Nic takiego się jednak nie powtórzyło. Defilada przebiegła bez incydentów.
Jednak to jak wyglądała, mówi wiele o sytuacji w Rosji po ponad roku otwartej wojny z Ukrainą. Była naprawdę skromna i krótka. W tym roku nie pojawiły się też liczne zdjęcia z przygotowań, jak to zazwyczaj bywało. Nie opublikowano szczegółowych grafik zapowiadających skład defilującej kolumny ludzi i sprzętu. Nie odbyły się próby przelotu samolotów i śmigłowców, co ewidentnie wskazywało na brak zamiaru pokazania ich 9 maja. Tak się zresztą stało. Nie było przelotu. Tak jak i w 2022 roku. Oficjalnie z powodu pogody, choć niebo nie wyglądało na szczególnie niegościnne dla samolotów. Identycznie jak rok temu.
Cały ceremoniał na ziemi był taki jak zawsze. Nietrudno było jednak zauważyć, że żołnierzy stojących na placu Czerwonym było ewidentnie mniej. Wcześniej zapowiadano, że będzie ich około 10 tysięcy, czyli standardowo. Jednak kadry z ceremonii pokazywały, iż jest bardziej pusto. Zamiast trzech równych i gęsto ustawionych kolumn ludzi, były tylko dwie, przy czym ta druga miała bardzo duże odstępy pomiędzy tylnymi szeregami. Kiedy padła komenda do zwrotu i rozpoczęcia przemarszu, owe niestandardowe odstępy były pośpiesznie zwierane. Różnicę widać na oficjalnym zdjęciu z 2020 roku i klatce z dzisiejszej transmisji. Takie wysokie ujęcie pokazywano tylko jedno i krótko. Oficjalnych zdjęć dobrej jakości pokazujących cały plac na razie nie ma.
Znacznie bardziej wyraźna różnica była, kiedy po przemarszu ludzi przyszło do przejazdu pojazdów. Zazwyczaj było ich około 200 i prezentowano pełen przekrój typów. W tym roku przez plac Czerwony przejechało dokładnie 51 pojazdów. Jedynym czołgiem był otwierający kolumnę zabytkowy T-34-85, będący dla Rosjan jednym z symboli II wojny światowej. Jak zwykle po nim wjechały lekkie samochody opancerzone Tigr w kilku wariantach, a następnie większe ciężarówki opancerzone serii Wołk i minoodporne Achmat. Oba ostatnie stanowią bardzo dużą rzadkość na froncie. MRAP-y Achmat są używane tylko przez oddziały czeczeńskie.
Po tych lekko opancerzonych pojazdach zwyczajowo wjeżdżały coraz cięższe kołowe transportery opancerzone, bojowe wozy piechoty i czołgi. W tym roku w ogóle ich jednak nie było. Nawet takich jeszcze nieużywanych bojowo i pozostających w fazie prób, jak T-14 Armata czy Kurganiec, które powinny być dostępne pomimo prowadzonej wojny. Nie pojawiła się też standardowa artyleria, jaką zazwyczaj reprezentowały jakieś haubice samobieżne Msta czy wyrzutnie rakiet niekierowanych. Na plac Czerwony wjechały za to od razu wyrzutnie systemu rakietowego Iskander, a po nich systemu przeciwlotniczego S-400. Nie pojawiły się będące dotychczas standardem systemy krótszego zasięgu jak Tor czy Buk. Nie było też żadnego pojazdu wojsk powietrznodesantowych, które rok wcześniej prezentowały się mniej więcej w tym momencie.
Po S-400 na plac Czerwony wjechały za to będące żelaznym elementem programu trzy wyrzutnie rakiet międzykontynentalnych Jars, o których narrator ceremonii mówił wyjątkowo dużo. Zgodnie z tradycyjnym duchem podkreślania przez Rosjan siły swojego arsenału jądrowego, który w praktyce jest ich głównym narzędziem umożliwiającym próby rozmawiania na względnie równej stopie z Amerykanami i Chińczykami. Jako ostatnie przedefilowały trzy kołowe transportery opancerzone Bumerang, które pełnią tę funkcję zamykającą niezmiennie od 2015 roku. Wówczas miały być bliskie wejścia do służby. Do dzisiaj pozostają nieudanymi pojazdami eksperymentalnymi, które nie doczekały się skierowania do produkcji.
I to by było na tyle. Mniej ludzi, mało pojazdów, bez wielu kategorii podstawowego sprzętu ciężkiego, bez samolotów i śmigłowców. Wydarzenie bardzo skromne, nawet w porównaniu do ubiegłorocznego, kiedy gros rosyjskich wojsk lądowych był już zaangażowany w wojnę i ponosił ciężkie straty. Gdyby była wola, to na pewno dałoby się zgromadzić więcej ciężkiego sprzętu. Zwłaszcza takiego, który nie jest używany na froncie. Taki jak wspomniany czołg T-14, powstały na bazie tego samego podwozia ciężki bojowy wóz piechoty T-15 czy lżejszy bojowy wóz piechoty Kurganiec-25. W minionych latach prezentowano ich po łącznie kilkanaście. Do dzisiaj nie weszły do służby, więc nie trzeba by ich zabierać z frontu. Pomimo tego ich nie pokazano.
Nie zdecydowano się też zabierać z frontu standardowego wyposażenia w rodzaju czołgów T-72 i T-90 czy bojowych wozów piechoty BWP-3. To akurat przejaw racjonalnego myślenia, który z naszej i ukraińskiej perspektywy jest czymś negatywnym. Każda kompania tego rodzaju sprzętu zabrana z frontu w sytuacji bardzo realnego rychłego rozpoczęcia przez Ukraińców działań ofensywnych, byłaby czymś pozytywnym. Najwyraźniej generałowie zdołali jednak przekonać cywilów, że to byłoby niemądre.
Część lotniczą oficjalnie odwołano z powodu niekorzystnej pogody, choć nad placem Czerwonym ewidentnie było w przeważającej mierze słonecznie, a chmury miały dość wysoką podstawę, spokojnie umożliwiającą przelot na małej wysokości. Defilady lotniczej w tym roku jednak nawet nie trenowano, co ewidentnie wskazywało na brak zamiaru jej przeprowadzenia. Można się domyślać, że ze względu na zagrożenie dronami, niebo nad placem Czerwonym miało być całkowicie czyste, aby systemy obrony miały jasny obraz sytuacji.
Ograniczenie rozmiarów defilady oczywiście można uznać za racjonalne. Nie sposób jednak uciec od wrażenia, że tradycyjny pokaz siły Rosji wypadł bardzo blado. Trwająca ponad rok wojna bez wątpienia mocno przeorała rosyjskie siły zbrojne i zweryfikowała negatywnie ich możliwości. Najwyraźniej nawet kremlowska propaganda nie czuła się na siłach tworzyć zupełnie oderwany od rzeczywistości obraz potęgi w duchu lat minionych.