Od ponad dwóch miesięcy mieszkańcy Izraela wychodzą na ulice, blokują autostrady, podchodzą przed domy polityków i ścierają się z policją. Protestujący zapewniają, że nie dopuszczą do tego, by Benjamin Netanjahu przeprowadził "próbę zostania dyktatorem". Chociaż premier obiecuje, że doprowadzi do zakończenia sporu związanego z reformą sądownictwa, to nie uspokoiło to nastrojów w społeczeństwie.
Netanjahu twierdzi, że sądy przekraczają uprawnienia, a reformy rzekomo miałyby przywrócić równowagę między władzą sądowniczą w wykonawczą. Zgodnie z projektem rząd miałby zyskać większą kontrolę nad procesem wyboru sędziów Sądu Najwyższego. Ponadto parlament miałby możliwość uchylać jego orzeczenia zwykłą większością głosów (61 głosów w 120-osobowym Ksenecie).
Tak sformułowane przepisy jednoznacznie uderzają w najważniejszą w tym kraju jednostkę kontrolującą polityków, zwłaszcza że Izrael nie posiada konstytucji. Protestujący obawiają się, że mniejszości mogłyby stracić ochronę. Istnieje też obawa dotycząca prawa do równości czy wolności słowa, która z powodu braku konstytucji jest strzeżona właśnie przez Sąd Najwyższy.
Wprowadzenie takiego prawa sprawiłoby, że rząd czy parlament mogłyby podważyć decyzję sędziów Sądu Najwyższego chociażby w kwestii orzeczenia, że premier jest niezdolny do sprawowania urzędu, co prowadzi do usunięcia danego polityka od władzy. Według protestujących to jest też główny powód, dla którego Netanjahu chce przeprowadzić reformę. Prokurator generalna Izraela Gali Baharaw-Miara publicznie oskarżyła Benjamina Netanjahu o łamanie prawa poprzez ignorowanie konfliktu interesów, związanego z toczącym się przeciwko nim procesem o korupcję.
Przypomnijmy, że przeciwko premierowi Izraela wytoczone zostały zarzuty dotyczące przekupstwa, oszustwa i nadużycia zaufania. Zaproponowane zmiany pomogłyby mu w pozasądowym oczyszczeniu siebie od zarzutów, ale też umożliwiłyby mu dalsze sprawowanie władzy.
Przeciwko reformie sądownictwa opowiedział się m.in. biznes i przedsiębiorcy. Przedstawiciele, zwłaszcza branży technologicznej, obawiają się, że zmiany w prawie doprowadzą do tego, że zagraniczni inwestorzy nie będą chcieli prowadzić interesów z Izraelem.
Za protestującymi opowiedzieli się także niektórzy żołnierze (m.in. 40 pilotów elitarnej kadry izraelskich sił powietrznych), którzy w rozmowie z BBC zaznaczają, że Izrael musi mieć silną demokrację i niezawisłe sądownictwo, by móc bronić swoich interesów w kontaktach międzynarodowych. Część rozmówców zwróciła uwagę, że projekt jest sprzeczny z wartościami demokratycznymi. Jak dodają wojskowi, żołnierze "nie są przygotowani do służenia reżimowi dyktatorskiemu".
Reformę skrytykował także minister obrony Izraela Yoav Gallant, który w niedzielę 26 marca został zdymisjonowany przez Netanjahu. - Reforma stanowi bezpośrednie i namacalne zagrożenie dla bezpieczeństwa państwa - powiedział w wywiadzie telewizyjnym i dodał, że członkowie sił zbrojnych są źli i rozczarowani w stopniu, którego nigdy wcześniej nie widział. Po decyzji prawicowego rządu na ulice Izraela wyszły dziesiątki tysięcy demonstrantów.
Rząd Benjamina Netanjahu jest najbardziej prawicowym rządem w historii Izraela. Netanjahu odzyskał władzę po listopadowych wyborach. Na partię Likudu zagłosowało wówczas ponad 24 proc. wyborców, jednak "Bibi" musiał szukać koalicjantów - na to zdecydowały się jednak tylko skrajnie prawicowe i utraortodoksyjne ugrupowania.
Teraz rząd dąży m.in. do wzmocnienia agresji przeciwko Palestyńczykom czy ograniczenia praw osób LGBTQ. Według izraelskich mediów sam Netanjahu byłby skłonny zmienić reformę i porozumieć się z protestującymi, jednak na kompromis nie chcą iść skrajnie prawicowi sojusznicy, którzy grożą rozpadem rządu. "Bibi" raczej nie utworzy rządu z opozycją, ponieważ ta mu nie ufa. Aby utrzymać władzę, musi więc godzić się na skrajne działania.
Według ekspertów od polityki zagranicznej Izrael może stanąć w obliczu kryzysu konstytucyjnego. Prezydent Jicchak Herzog ostrzega, że dalszy rozwój konfliktu może doprowadzić do wybuchu wojny domowej.