Bicz na Niemcy kręcony z czołgów. Aptekarskie dostawy Leopardów Ukraińcom nie pomogą i nie o to chodzi

Może czołgi Leopard 2 z Polski, może dziesięć czołgów Challenger 2 z Wielkiej Brytanii, może jakieś z Danii czy Finlandii. Te deklaracje na razie nie oznaczają żadnego poważnego wsparcia dla Ukrainy. Ich adresatem jest Berlin.

Fala noworocznych ogólnikowych deklaracji na temat dostaw najcięższego sprzętu NATO do Ukrainy to na razie element rozgrywki politycznej w ramach zachodniej koalicji wspierającej Ukraińców. Tylko tyle i aż tyle. Kiedy już NATO na coś się wspólnie decyduje, to działa raczej z głową. Dostawy aptekarskich ilości zachodnich czołgów i to różnych typów byłyby dla Ukraińców większym problemem niż wsparciem.

Puszczają ograniczenia

Festiwal pancernych deklaracji to kwestia ostatnich dni i jeszcze się nie skończył. Najpierw piątego stycznia Francuzi zadeklarowali, że przekażą Ukrainie swoje AMX-10R. Nie są to klasyczne czołgi, ale specyficzne dla francuskiego wojska lekko opancerzone wozy kołowe z ciężką wieżą i armatą podobnymi do tych czołgowych. Coś, co raczej można by określić wozem wsparcia ogniowego. Taka połowa drogi pomiędzy dostarczanymi dotychczas transporterami opancerzonymi a czołgami. Rewolucji na polu walki AMX-10R nie urządzą, ale politycznie mają duże znaczenie.

Niemal jednocześnie Amerykanie zadeklarowali, że dostarczą Ukraińcom bojowe wozy piechoty M2 Bradley. To też waga cięższa w porównaniu do tego, co ukraińskie wojsko dostawało wcześniej z NATO. Służą do transportu kilkuosobowej drużyny piechoty i wsparcia jej w walce szybkostrzelnym działkiem kalibru 25 mm oraz rakietami przeciwpancernymi TOW. Dodatkowo po kilku dniach amerykańskie media zaczęły pisać, iż Pentagon poważnie zastanawia się też nad dostawami kołowych transporterów opancerzonych Stryker. Czyli czegoś w rodzaju polskich Rosomaków.

Równocześnie z Amerykanami, Niemcy zadeklarowali dostarczenie Ukraińcom swojego odpowiednika M2 Bradley, czyli bwp Marder. 40 sztuk w ciągu kilku miesięcy. Ukraińcy prosili o nie od prawie roku, niemiecki przemysł je oferował i zapewniał, że może szybko dostarczyć, ale rząd w Berlinie to blokował. Teraz według niemieckich mediów już po deklaracji zorientowano się, że jednak będzie problem szybko zebrać 40 sprawnych maszyn bez istotnego ubytku dla Bundeswehry. Rozwiązaniem ma być uzyskanie zgody Greków na zawieszenie obiecanej im wcześniej dostawy tych maszyn.

Wszystkie te doniesienia wskazują, że na początku roku w NATO doszło do porozumienia co do ograniczenia dotychczasowej polityki "nie dostarczamy ciężkiego zachodniego sprzętu". Wbrew temu, co by się mogło wydawać po różnych wypowiedziach polityków, Sojusz swoje wsparcie dla Ukrainy planuje i koordynuje. Widać to choćby po tym, że w tym samym okresie różne państwa deklarują dostawy broni z tych samych kategorii. W tym wszystkim jest plan i pomysł. Skala wsparcia jest jednak ograniczana przez postawy polityków poszczególnych państw NATO.

Wiadomo, że to Waszyngton nadaje ton i kierunek dyskusji, ale Amerykanie nie chcą rządzić Sojuszem jednoznacznie autorytarnie, bo to zraziłoby część członków oraz wywołało podziały, zagrażające spójności. Rzecz niepożądana w tak trudnych czasach. Codziennością jest więc mniej lub bardziej subtelne przekonywanie opornych. Czyli przede wszystkim Niemców, którzy są akurat rządzeni przez koalicję pod wodzą lewicy, która obawia się tego, jak długofalowo na relacje z Rosją wpłynie fakt, iż do rosyjskich żołnierzy znów będą strzelać niemieckie czołgi. Ochoczymi pomocnikami Waszyngtonu w wywieraniu presji na Berlin jest zwłaszcza Warszawa i Londyn, a ostatnio też coraz częściej Paryż. I w tym kontekście można dostrzec drugie dno wysypu niejasnych deklaracji w sprawie dostaw zachodnich czołgów Ukrainie.

Raport Kucharczyka z 9 stycznia Ciężkie walki o Sołedar. Rosjanie przełamali impas

Urabianie Niemców

Informacje na ten temat zaczęły na dużą skalę trafiać do mediów kilka dni po wcześniejszych zapowiedziach dostaw wozów AMX-10R, M2 Bradley i Marder. W miniony piątek w dzienniku "Wall Street Journal" zacytowano szefa Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, Sławomira Dębskiego, który stwierdził, że Polska w końcu pewnie przekaże Ukrainie wszystkie swoje czołgi Leopard 2. Wątpliwe, aby szef finansowanej przez rząd instytucji powiedział to przypadkiem. W sobotę sam premier Mateusz Morawiecki stwierdził, że Polska chciałaby, ale nie wykona takiego ruchu sama. Podobne deklaracje i sugestie popłynęły z Finlandii oraz Wielkiej Brytanii (w tym wypadku o 10 czołgach Challenger 2). Wszystkie mówiły ogólnikowo o niewielkich liczbach maszyn, chęciach i pragnieniu działania w ramach szerszej koalicji.

W niedzielę minister gospodarki Niemiec Robert Habeck publicznie stwierdził, że "oczywiście nie można wykluczyć" dostaw Leopardów 2 dla Ukrainy. Habeck jest politykiem partii Zielonych, która od początku wojny popycha swoich socjaldemokratycznych koalicjantów do wydatniejszego wsparcia Ukraińców. Jednak już następnego dnia rzecznik rządu w Berlinie w odpowiedzi na pytania dziennikarzy stwierdził, że "aktualnie nie ma żadnych planów dostarczenia czołgów Leopard 2 do Ukrainy". Czyli na razie całkowitego przełamania oporu niemieckiego rządu jako całości nie ma. Jest ewidentna presja i skłanianie Niemców do zapisania się na pomysł stworzenia szerokiej koalicji państw, która zapewniłaby Ukraińcom dostawy najcięższego sprzętu pancernego.

Sformułowania na temat stworzenia jakiejś koalicji dostarczającej zachodnie czołgi ewidentnie ma na celu rozmycie odpowiedzialności i rozproszenie kosztów. Tak, aby niektórzy politycy w Berlinie mniej bali się reakcji Rosji, a mniej zasobne państwa nie osłabiły drastycznie własnego potencjału pancernego. Jest bardzo prawdopodobne, że w końcu Niemcy dadzą się przekonać. Dotychczas wszelkie opory przed dostarczaniem tego czy innego sprzętu były systematycznie łamane. Rok temu NATO masowo dostarczało granatniki. Potem ciężki sprzęt poradziecki. Teraz mowa o zachodnich bojowych wozach piechoty i zaawansowanych systemach przeciwlotniczych w rodzaju Patriot oraz SMP/T. Zachodnie czołgi też trafią do Ukrainy. To kwestia czasu.

Zobacz wideo

Ukraina potrzebuje skali

Podstawowy problem Ukraińców jest bowiem taki, że ich zasób czołgów rodzin T-64/72/80 oraz amunicji do nich jest ograniczony. Sami nie produkują nowych. W minionym roku ukraińskie zapasy wydatnie rozbudowali Rosjanie, porzucając ogromne liczby sprawnych albo prawie sprawnych maszyn. Od jesieni ten strumień prawie wysechł wraz ze stabilizacją frontu. Na zdobyczach nie sposób opierać całego wysiłku wojennego. Zakładając, że NATO nie chce pozwolić Ukrainie przegrać, to musi jej dostarczać czołgi. Na razie były i są to maszyny rodziny T-72 z zapasów wschodnich państw NATO oraz skupowane po świecie. Tu możliwości jednak też nie są nieograniczone.

Ukraińcom są potrzebne zachodnie czołgi, tylko nie w aptekarskich ilościach, jakie na razie są wstępnie deklarowane w ramach politycznych targów. Po 10 od każdego państwa, różnego typu i jeszcze w różnych wariantach. Trudno byłoby na bazie takiej mozaiki sklecić i wyszkolić jakiś większy oddział, a co najważniejsze, bardzo trudno byłoby mu zapewnić wsparcie logistyczne. Czołgi są szalenie wymagające, jeśli chodzi o uwagę, jaką trzeba im poświęcać. W warunkach frontowych szybko się zużywają i wymagają stałego strumienia części zamiennych oraz wykwalifikowanych mechaników dysponujących odpowiednimi narzędziami. Inaczej szybko zaczęłyby się wykruszać. Głównie dlatego dotychczas zachód dostarcza Ukraińcom czołgi o korzeniach radzieckich. Dla ukraińskiego wojska to chleb powszedni. Można je włączyć w już istniejący system i wykorzystywać.

Chcąc dać Ukraińcom zachodnie czołgi i pomóc im stworzyć system umożliwiających ich dobre wykorzystanie, zostajemy właściwie tylko z jedną opcją - Leopard 2. Dlatego naciskanie na Niemców ma takie znaczenie. Są producentem i mają największą bazę przemysłową (choć bardzo ograniczoną po dekadach cięć i niewielkiej produkcji) niezbędną do zapewnienia zaplecza. Niemcy wyprodukowali tych czołgów niemal cztery tysiące. Większość do dzisiaj służy albo stoi w magazynach różnych państw europejskich NATO. Byłoby co darować i jak stworzyć w Ukrainie system obsługi oraz szkolenia. Dlaczego nie amerykańskie M1 Abrams, których powstało jeszcze więcej i które teoretycznie tysiącami zalegają na składach? Prawdopodobnie z powodu tego, że są bardziej wymagające, jeśli chodzi o obsługę, bardziej paliwożerne i cięższe. No i USA brakuje wolnych mocy przemysłowych na ich szybkie remonty na dużą skalę, więc musieliby rozbrajać swoje oddziały, do czego na razie są skłonni w bardzo ograniczonym stopniu.

Choć w całej tej układance najwięcej uwagi skupia się na Niemcach i to oni są tymi pozornie złymi hamulcowymi, to prawdopodobnie nie tylko oni mają pewne opory. Kiedy już na front trafią ukraińskie oddziały uzbrojone w na przykład Leopardy 2 i M2 Bradley, to ich nagrania i zdjęcia będą miały specjalny wyraz. To już nie będzie walka ogólnie podobnych armii poradzieckich. To będzie starcie Rosji i NATO. Inna optyka. No i na pewno wiele tych zachodnich pojazdów zostanie zniszczonych, bo nie są niezniszczalne ani nie są żadną cudowną bronią. To też wymierna kwestia propagandowa. Można jednak dość bezpiecznie zakładać, że tego rodzaju obawy zostaną zepchnięte na margines. Wojna będzie trwała jeszcze długo. Ukraińcy będą potrzebować czołgów i najpewniej je dostaną, kiedy już nie będzie jak zaopatrywać ich w sprzęt poradziecki.

Ładowanie rakiet Aster-30 na wyrzutnię systemu SAMP/T włoskiego wojska NATO się łamie. Patriot i SAMP/T mogą trafić do Ukrainy

Więcej o: