Data 24 grudnia ma w tym roku wyjątkowe znaczenie - to 10 miesięcy od początku inwazji Rosji na Ukrainę. W tym czasie zginęło prawie 100 tysięcy rosyjskich żołnierzy, zniszczono trzy tysiące rosyjskich czołgów i sześć tysięcy transporterów opancerzonych - to wyliczenia Ukraińskiego Sztabu Generalnego z 20 grudnia.
Ukraińcy wyzwalają kolejne miasta, linia frontu przesuwa się na wschód. O to, co zastają na terenach odzyskanych od agresora, pytamy ludzi, którzy realizują transporty pomocy humanitarnej.
Więcej aktualnych informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
Na pytanie, czy do Ukrainy jeździ regularnie, Ewa Piwko-Witkowska odpowiada krótko: tak.
- Ostatnio co tydzień. Mam trzy regiony: Zaporoże, okolice Kijowa, głównie małe miejscowości, które były dotknięte atakami Rosjan w największym stopniu i w których Rosjanie już byli, i Mikołajów, bo tam też mamy współpracę ze szpitalem. Głównie z lekarką, która zajmuje się dializami. To spory oddział, bo ma około stu pacjentów cały czas - wylicza prezeska Lokalnej Grupy Działania "Roztocze Tomaszowskie" w rozmowie z Gazeta.pl.
Jeśli chodzi o miejscowości blisko Kijowa i Zaporoże, jeździmy tam z żywnością. Głównie dla cywilów. Są też ciepłe ubrania, koce, pościel. Zabieramy też słodycze. Ostatnio część z nich trafiła do szpitala wojskowego. Tam dostali je żołnierze. Kiedy dostałam zdjęcia z tego szpitala, to... robi to wrażenie. Większość z nich jest okaleczonych, to młodzi ludzie. Ta żywność i ubrania, często nowe - dla nich to jest taka odrobina normalności i przyjemności
- zapewnia nasza rozmówczyni.
Piwko-Witkowska często podkreśla, że widzi też zaangażowanie samych Ukraińców. - Mamy kontakt z wolontariuszami z Kijowa, z Aliną i Igorem, którzy są naprawdę świetni, rozwożą różne rzeczy dalej. Wiozą to, co potrzebne do szpitala wojskowego i dziecięcego, wszystko w zależności od tego, co my dostaniemy - tłumaczy.
I dodaje: - My też nie pojedziemy, jeśli nie będziemy mieć wsparcia darczyńców. Teraz są to głównie dary ze Szwecji - dzięki Emilii i Chrystianowi, i z Anglii - dzięki Joli i Davidowi, a także wpłaty osób, które regularnie zasilają konto naszego stowarzyszenia, bo taki wyjazd do Ukrainy to też duży koszt paliwa. Odległości są niemałe. Jeśli jedziemy pod Kijów, to jest 650 km w jedną stronę. Zaporoże i Mikołajów to 1100 km w jedną stronę - wylicza.
Transporty pomocy humanitarnej na wschodzie Ukrainy. 'Żywność i ubrania to odrobina normalności i przyjemności' Fot. Ewa Piwko-Witkowska, Lokalna Grupy Działania 'Roztocze Tomaszowskie'
W okresie okołoświątecznym transportów może być mniej. - Musimy mieć więcej żywności, żeby móc pojechać z tym, co jest potrzebne - przyznaje Ewa Piwko-Witkowska.
A potrzebne są wciąż m.in. generatory, świeczki, power banki. Przerwy w dostawach prądu są coraz dłuższe. W Ukrainie są aplikacje, dzięki którym można śledzić informacje o planowanych przerwach w dostawie energii. Jednak nie wszystkie przerwy są planowane, nie wszędzie jest zasięg.
- Ostatnio, wracając z Kijowa, nie dojechaliśmy nawet do Lwowa, była bardzo gęsta mgła i zatrzymaliśmy się w Równym. W tym hotelu od 19:00 do 1:00 nie było światła. Ludzie muszą się zmagać z tym, że tego prądu nie ma. Dostawy są dwa, trzy razy dziennie, przerywane - opowiada prezeska stowarzyszenia.
Dostałam zdjęcie od naszej wolontariuszki z Kijowa, Aliny. Na ulicy, przy temperaturze minus 5 stopni, stały dwie dziewczynki, sprzedawały gumowe bransoletki i zbierały pieniądze. Jedna na żywność, bo miała jeszcze czwórkę rodzeństwa, druga na power bank. Taki widok zmarzniętych dzieci porusza, bo też mam dzieci i nie chciałabym, aby kiedykolwiek doświadczyły podobnych sytuacji
- mówi Ewa.
Do Ukrainy wożone są różne rzeczy, priorytetem wciaż jednak jest żywność. Ceny artykułów dostępnych w sklepach w Ukrainie, są zbliżone polskich. Ale wielu osobom brakuje środków. - Miesięczne świadczenie, jakie dostają starsze osoby, które mieszkają w mniejszych miejscowościach, to ok. 100 dolarów, czyli niewiele ponad 400 złotych - podaje szefowa organizacji.
Podkreśla, że Ukraińcy są wdzięczni za wszystko, z czym ona i jej współpracownicy przyjeżdżają. Darczyńcow ze Szwecji czy z Anglii prosi czasem o rzeczy nietypowe, np. słodycze, bo - jak mówi - wie, że w Ukrainie nikt nawet o nich nie pomyśli.
Niedawno koleżanka upiekła lizaki bezowe, które rozdaliśmy ludziom. Na twarzach natychmiast pojawia się uśmiech, kiedy dostają coś takiego innego. Świetną rzeczą, którą też ostatnio zawieźliśmy, były pluszowe świecące misie. Moja koleżanka Emilka ze Szwecji wpadła na ten pomysł. Kupiła 17 misiów, ja zawiozłam je tydzień temu, w tym tygodniu zawiozłam kolejnych 12. I święcą naprawdę dosyć intensywnie. Więc kiedy gaśnie światło, dla dzieci to jest coś wspaniałego
- opisuje koordynatorka transportów do Ukrainy.
Wojna w Ukrainie. Ewa Piwko-Witkowska, prezeska Lokalnej Grupy Działania 'Roztocze Tomaszowskie': 'Świetną rzeczą, którą też ostatnio zawieźliśmy, były pluszowe świecące misie'. Fot. Ewa Piwko-Witkowska
Na terenach, do których jeździ, pozostała spora grupa mieszkańców. - Ci, którzy mieli wyjechać, już to zrobili. Te osoby, które zostały, już zostaną. Tym bardziej, że już kilkukrotnie był zmasowany atak rakietowy Rosji, nawet tydzień temu w poniedziałek, kiedy wracałam. Kolega z Ukrainy do mnie dzwonił, że w stronę, w którą jedziemy, leci 70 rakiet. Nie mieliśmy się gdzie schować, po obu stronach drogi pole. Jak zwykle liczyliśmy na łut szczęścia. Ale nawet po tych atakach na granicy nie było zwiększonego ruchu.
Kiedy widzę, gdy ktoś zamieszcza stare filmiki, kiedy ludzie przekraczali granicę pieszo, a ja kilka godzin wcześniej tam byłam i nie było nikogo, to trochę mnie to złości. To jest straszenie ludzi i wprowadzanie ich w błąd. Myślę więc, że jeśli mamy możliwość pomagać ludziom w miejscu, w którym czują się dobrze, to warto to robić, zamiast na siłę ściągać ich tam, gdzie czują się źle, zagubieni
- tłumaczy nasza rozmówczyni.
A co mówią ci, którzy żyli pod okupacją rosyjską? - Byłam zaskoczona ich spokojem i opanowaniem. Kiedy pierwszy raz pojechaliśmy do tych miejscowości wyzwolonych, jedna z kobiet opowiedziała nam coś, czego nie zapomnę. Opowiedziała, jak wyglądało wejście wojsk rosyjskich do tej miejscowości, że Rosjanie wchodząc chcieli, żeby wszystkie furtki były otwarte, a ludzie mieli siedzieć w piwnicach. Jeśli furtka była zamknięta, a w domu ktoś był, wyciągali na ulicę wszystkich i rozstrzeliwali - relacjonuje. - Ona mówiła to z takim spokojem. W człowieku wszystko się gotowało, a u niej było widać pogodzenie się z tym wszystkim, co się stało. Ona sama teraz jest bardzo zaangażowana w rozdzielanie pomocy. Widzę ją zawsze, kiedy jesteśmy w jej miejscowości - relacjonuje Ewa.
Woziliśmy różne rzeczy do Ukrainy. W jednym z pierwszych transportów było tysiąc worków na zwłoki. Sam fakt, że zwrócili się o te worki, był dla nas trudny
- podkreśla.
Następny transport Lokalna Grupa Działania "Roztocze Tomaszowskie" planuje między świętami a Nowym Rokiem.
30 kursów do i z Ukrainy od lutego - tyle zrobił Artur Zieliński z Gdańska. I w planach ma kolejne.
- Kupuję ciężarówkę. Jadę do Anglii po generatory, są tańsze. Wracając do Polski, po drodze zbieram pomoc humanitarną. Potem ciężarówkę przekazujemy do wojska. Tam nie ma nic, w dużych miastach pomoc widać, tam dociera. Ale już gdzieś dalej tego nie widać. Na wsi ludzie nie mają nic. Rosjanie zabrali wszystko. Nie ma garnków, czajnika, sztućców. Czego, by się nie zabrało, zawsze znajdzie się osoba, której dana rzecz się przyda - mówi.
Kijów, Czerkasy, Kaniewo - to trasa przedświąteczna. A 28 grudnia Artur Zieliński wyruszy do Bachmutu. 1400 kilometrów i 40 kilometrów od linii frontu.
Tam jadę do szpitala wojskowego. Widziałem, jak robią tam operację. Potrzebują nowego generatora prądu. Zawiozę kilka generatorów, jeden sam kupiłem. Dzwoniła do mnie też jedna fundacja, kiedy dowiedziała się, że jadę do wyzwolonego miasta. Dali mi dwie tony konserw i mleka. Biorę też kamizelki kuloodpoworne, power banki, świece, leki i bandaże. 60 wózków inwalidzkich. Załaduję to wszystko i jadę
- zapewnia.
Podkreśla, że skala pomocy globalnie jest już mniejsza niż na początku, po wybuchu wojny. Tymczasem brakuje wszystkiego - jedzenia, mleka, podstawowych środków czystości, ubrań. Pytamy, czy Ukraińcy mówią, czego potrzebują.
Przyjmują wszystko. Chociaż na przykład pytają, czy mamy jakieś kuchenki gazowe, takie zwykłe, turystyczne
- mówi.
Artur Zieliński z transportem pomocy humanitarnej w Ukrainie Fot. Artur Zieliński
Śnieg, mróz, coraz dłuższe przerwy w dostawach prądu. Z tym mierzą się mieszkańcy Ukrainy. O to, jaka jest sytuacja w Charkowie, pytamy Willa Edmonda, koordynatora projektu Lekarze bez Granic w tym regionie. Edmond przyjechał do Ukrainy w sierpniu.
- Na terenach odzyskanych przez Ukrainę widać ogromny wpływ wojny, toczącej się tu od ponad dziewięciu miesięcy. Niemal w każdym miejscu, w każdej społeczności, w jakiej jesteśmy, jest bardzo dużo wyzwań związanych ze zdrowiem psychicznym. Stres pourazowy, depresja, ale też lęk związany z izolacją, desperacja. Z tym zmagają się Ukraińcy zamieszkujący tereny odzyskane od Rosji - mówi w rozmowie z Gazeta.pl.
W ciągu ostatnich siedmiu-ośmiu miesięcy wojny Ukraińcy zostali praktycznie pozbawieni systemu opieki zdrowotnej. Dlatego tak duże są potrzeby związane np. z chorobami niezakaźnymi, takimi jak nadciśnienie czy cukrzyca. One są dość łatwe do opanowania, ale z powodu braku leków i braku opieki zdrowotnej w tych obszarach były niekontrolowane przez mniej więcej siedem miesięcy
- tłumaczy nasz rozmówca.
Charków. Konsultacja podstawowej opieki zdrowotnej. Ukraina, październik 2022 r. Źródło: MSF
Zdaniem Willa Edmonda wolontariusze i lekarze mogą pomóc tym, którzy zostali w swoich domach i nie zdecydowali się na opuszczenie Ukrainy.
Oni są najbardziej bezbronni. To starsi ludzie, bardzo często kobiety, nie są mobilni lub borykają się z problemami finansowymi. Nie mają środków, aby przenieść się gdziekolwiek indziej. Wielu ludzi w obszarach wiejskich najbardziej potrzebuje wsparcia. Są też dzieci, które zmagają się z traumą. Teraz mamy też do czynienia ze zmianą pór roku. W Charkowie pada śnieg, robi się bardzo zimno
- wyjaśnia.
Pytamy o dostawy żywności i to, czy ona jest. - Sklepy zaczynają się ponownie otwierać, ale jest to jedno z wyzwań, które widzimy. Gospodarka w wielu regionach zamarła. Miejscami utrzymało się rolnictwo, ale w znacznie mniejszej niż przed wojną skali. Ci, którzy mieli pracę, teraz mają jej zdecydowanie mniej, a wiele osób straciło środki utrzymania. Tak więc wciąż jest dostęp do żywności, nadal jest dostęp do sklepów, wiele osób ma zapasy, które zgromadziło w ogródkach przydomowych i innych podobnych sposobach radzenia sobie, szczególnie w społecznościach wiejskich - relacjonuje nasz rozmówca.
Podkreśla też braki prądu, zmniejszoną wydajność energetyczną. To wszystko wpływa na brak ogrzewania w domach, ambulatoriach i na zachorowania, m.in. większe ryzyko infekcji dróg oddechowych.
- Ludzie, którzy są chorzy, być może nie chcą nigdzie wychodzić, nie mogą stawić czoła zwykłemu przeziębieniu. Transport publiczny nie działa w większości kraju. Ludzie nie mają środków na oddalenie się nawet o 5 czy 10 kilometrów. I oczywiście staje się to znacznie trudniejsze, gdy zmienia się pogoda. A zniszczone drogi to kolejna bariera w dostępie do opieki zdrowotnej - dodaje Will Edmond.
Wolontariusze wiedzą, że ich działania to "kropla w morzu potrzeb, które są ogromne".
W miastach i większych miejscowościach zostaje dużo dzieci. Mamy psychologów, którzy specjalizują się właśnie w pomocy dzieciom. Każdy konflikt wywiera znaczący wpływ na dzieci i nie inaczej jest w tym przypadku
- zapewnia nasz rozmówca.
Trwa akcja Gazeta.pl i PCPM "Wspólne święta". Tu możesz pomóc i poznać szczegółowy cel zbiórki >>
Wojna w Ukrainie. Recepcja polikliniki w mieście Bałaklija w obwodzie charkowskim w Ukrainie. Źródło: MSF