Na bazy bombowców miały spaść ukraińskie Jeżyki. Dla Rosjan byłoby lepiej się nie przyznawać

Rosyjskie wojsko oficjalnie oznajmiło, że poniedziałkowe ataki na bazy bombowców, to sprawka ukraińskich dronów. I to nie byle jakich, bo niby zmodyfikowanych zabytkowych radzieckich Tu-141. Komunikat mówi oczywiście o skutecznym zestrzeleniu, ale dla rosyjskiego wojska byłoby lepiej się nie przyznawać.

Rosyjskie ministerstwo obrony odniosło się do ataków na lotniska z kilkunastogodzinnym opóźnieniem. Poinformowano, że do ich przeprowadzenia Ukraińcy użyli "odrzutowych dronów radzieckiej produkcji". Miały lecieć na małej wysokości, ale oczywiście zostały przechwycone i zestrzelone. Skąd więc ofiary i zniszczenia na lotniskach? Otóż:

Niestety spadające szczątki zestrzelonych dronów spowodowały śmierć trzech żołnierzy i lekkie uszkodzenia kadłubów dwóch bombowców. Do tego czterech kolejnych żołnierzy zostało niegroźnie rannych.

Druga młodość radzieckiej technologii

Choć oficjalnie Rosjanie nie wymienili oznaczenia Tu-141, to zwrot "odrzutowy dron radzieckiej produkcji" nie pozostawia pola do spekulacji. Pasuje tylko Tu-141 Striż, czyli Jerzyk. To stworzony w latach 70. znacznych rozmiarów (14 metrów długości) samolot bezzałogowy z napędem odrzutowym, przeznaczony do wykonywania misji rozpoznawczych na znacznych odległościach rzędu kilkaset kilometrów za linią frontu. Miał szybko (do około 1000 km/h) i na małej wysokości wykonywać lot po zaprogramowanej trasie, wykonywać zdjęcia/nagrywać film/skanować radarem, wracać nad swój teren i tam lądować pod spadochronem. W teorii super, w praktyce dyskusyjnie. Głównie ze względu na znaczne rozmiary utrudniające pozostanie niezauważonym i ułatwiające zestrzelenie. Do tego zawodny system nawigacyjny reprezentujący poziom elektroniki ZSRR z lat 70.

Pomimo tego Tu-141 były produkowane na dużą skalę i stanowiły podstawową bezzałogową maszynę rozpoznawczą dalekiego zasięgu ZSRR aż do końca zimnej wojny. Główne zakłady je wytwarzające znajdowały się w Charkowie. Ukraina odziedziczyła je po ZSRR wraz ze znacznymi zapasami już wyprodukowanych maszyn. Przez ponad dwie dekady traktowano je jako mało przydatny złom i zużywano głównie w roli celów podczas ćwiczeń obrony przeciwlotniczej, ale po wybuchu wojny w 2014 roku z braku lepszej alternatywy przywrócono do służby frontowej. Dysponując sporymi ich zapasami i wiedzą na temat produkcji oraz utrzymania, Ukraińcy zaczęli je wykorzystywać najpierw do zadań zwiadowczych, ale potem zaczęli je modyfikować. Po rosyjskiej agresji na pełną skalę w tym roku, objawiły się Tu-141 w wersji prowizorycznego pocisku manewrującego. Systemy rozpoznawcze wymieniono na głowicę wybuchową. Problemem pozostała kulejąca celność. Choćby 10 marca jeden ukraiński Tu-141 spadł na chorwacki Zagrzeb, po tym jak najwyraźniej mocno zboczył z zadanej trasy. Na szczęście nikt nie zginął. Ukraina się nie przyznała.

Coś takiego według Rosjan zaatakowało w poniedziałek nad ranem bazy bombowców. Z jednej strony lepiej byłoby się nie przyznawać, a z drugiej można mieć pewne podejrzenia co do szczerości komunikatu. Pierwsza kwestia to fakt, że naprawdę stare, duże i teoretycznie łatwe do wykrycia oraz zestrzelenia prowizoryczne rakiety manewrujące pokonały ponad pół tysiąca kilometrów nad rosyjskim terytorium. Przechwycone zostały jakoby już nad samymi lotniskami bombowców strategicznych, czyli nad obiektami najwyższej wagi, które powinny być dobrze chronione. "Jakoby" ponieważ wersję o skutecznym przechwyceniu można raczej włożyć do segregatora "propaganda celem pokrzepienia serc i tuszowania nieudolności". Na nagraniu ataku w Engels nie widać żadnego przeciwdziałania obrony przeciwlotniczej. Na nagraniu z Riazania nie widać samego momentu ataku, ale żaden ze świadków nie wspominał o działaniu obrony. To zawsze jest dobrze widoczne, bo oznacza odpalenia rakiet i ich detonacje w powietrzu albo serie wystrzałów z działek.

Bardziej prawdopodobne jest to, że nadlatującego zagrożenia nie zauważono. Co wiele mówi o rosyjskiej obronie przeciwlotniczej. Zwłaszcza że Engels to kluczowa baza lotnictwa strategicznego, które teoretycznie powinno być w stale podniesionej gotowości do działania na wypadek wojny z NATO czy jądrowej III wojny światowej. Skoro Ukraińcy ją trafili jakimiś starymi dronami po rzemieślniczych przeróbkach, to co dopiero zrobiłoby zachodnie lotnictwo?

Ukraińskie dodatki do radzieckiej technologii?

Nie jest jednak wykluczone, że to, co spadło na bazy bombowców, to wcale nie były zabytkowe Tu-141. Rosyjskie ministerstwo obrony może tak twierdzić, aby robić dobrą minę do złej gry przed swoim społeczeństwem. Skoro już coś w bazach wybuchło, to lepiej twierdzić, że był to desperacki atak Ukraińców przy pomocy latających zabytków i to jeszcze radzieckich, a jak wiadomo, to co radzieckie to tak naprawdę rosyjskie i solidne. Dlatego doleciały tak blisko, no ale i tak w końcu zostały zestrzelone.

Tak naprawdę mogło to być jednak coś albo zupełnie nowego albo będącego bardzo głęboką modernizacją Tu-141. Gazeta "New York Times" twierdzi, powołując się na anonimowego informatora w ukraińskich służbach, że w ostatniej fazie ataku na przynajmniej jedną z baz bezzałogowcowi pomagali żołnierze służb specjalnych. Mieli w jakiś sposób go naprowadzać na cel. Więcej szczegółów nie podano. Jeśli to prawda, to obecność ukraińskich dywersantów w pobliżu kluczowych rosyjskich baz lotniczych byłaby kompromitacją dla Rosjan. Do tego nie wiadomo nic o zdolności Tu-141 do współpracy z naprowadzaniem naziemnym. Taka funkcjonalność wymagałaby modyfikacji całego układu nawigacyjnego. Ile w takim scenariuszu zostaje ze starego rozpoznawczego Tu-141, ale ile jest współczesną inwencją Ukraińców? Nie jest oczywiście wykluczone, że Rosjanie kłamią i wcale nie był to "odrzutowy dron radzieckiej produkcji", ale coś znacznie nowszego. Nie wiadomo jednak oficjalnie o żadnym ukraińskim programie rakiet manewrujących o zasięgu rzędu ponad pół tysiąca kilometrów.

Nie nokaut, ale dolegliwość

Nie ulega przy tym wątpliwości, że ataki nie wyrządziły bezpośrednio jakichś poważnych szkód. W bazie w Riazaniu uszkodzony został jeden bombowiec Tu-22M, na dowód czego pojawiły się zdjęcia w sieci. Trudno to nazwać "lekkimi uszkodzeniami kadłuba". Zniszczone są między innymi dysze silników. Maszyna przed powrotem do lotów na pewno będzie wymagać poważnego remontu, a w realiach wojennych nie jest wykluczone, że zostanie odstawiona na bok na czas nieokreślony.

Z lotniska w Engels zdjęć nie ma, ale te wykonane przez satelity jasno pokazują, że przynajmniej jednemu Tu-95 coś się stało. Widać pod nim rozlaną pianę gaśniczą i dużo wozów strażackich w pobliżu. Jakość zdjęć nie pozwala jednak określić, jakie konkretnie uszkodzenia odniósł.

Tego rodzaju ataki mają charakter nękający. Działaniami na taką skalę Ukraińcy nie sparaliżują rosyjskiego lotnictwa bombowego, które gra kluczową rolę w masowych uderzeniach rakietowych na ukraińskie miasta. Mogą jednak skomplikować i w pewnym stopniu zdezorganizować jego działania. Rosjanie muszą bowiem w jakimś stopniu się zabezpieczyć na wypadek kolejnych ataków, czy to wzmacniając obronę baz, czy to rozpraszając w nich samoloty i zaostrzając zasady bezpieczeństwa, czy to w ogóle przerzucając część maszyn na inne lotniska. Wszystko to może spowolnić proces przygotowań do kolejnych nalotów, a to już istotny zysk dla Ukrainy.

Zobacz wideo
Więcej o: