- Nic nie wskazuje na to, że był to intencjonalny atak ze strony Rosji - powiedział Andrzej Duda podczas konferencji prasowej zwołanej po eksplozji w Przewodowie. Wskazał, że według wstępnych ustaleń w Lubelskiem mógł spaść zabłąkany pocisk wystrzelony przez ukraińską obronę przeciwlotniczą.
Prezydent przekazał, że na Przewodów "najprawdopodobniej spadła rakieta produkcji rosyjskiej, wyprodukowana w latach 70., rakieta typu S-300". - Nie mamy żadnych dowodów, że rakieta ta została wystrzelona przez stronę rosyjską. Wiele wskazuje, że była to rakieta broniącej się Ukrainy - mówił Duda.
S-300 to rodzina opracowanych w Związku Radzieckim systemów przeciwlotniczych i przeciwbalistycznych. Służą do zestrzeliwania samolotów, dronów oraz nadlatujących pocisków typu cruise i pocisków balistycznych. Prace nad nimi rozpoczęto w latach 60. XX wieku, a pod koniec kolejnej dekady włączono do uzbrojenia Armii Radzieckiej.
Poszczególne wersje systemu S-300 różnią się możliwościami technicznymi. W przypadku pocisków typu 5V55R/5V55KD maksymalny zasięg wynosi 45-90 km, a 5V55U - 150 km. Głowice bojowe ważą od 133 do 143 kg - podaje Agencja Reutera.
Usterka czegoś takiego w locie nie jest niczym niezwykłym. Statystycznie zawsze jakiś procent odpalonych rakiet dozna awarii. Ukraińcy korzystają z dość starych systemów S-300P z rakietami serii 5W55, najpewniej 5W55R. To technologia z przełomu lat 70. i 80. Można założyć, że odpalane teraz rakiety mają po nawet 30 lat i zostały wyprodukowane jeszcze w ZSRR. Szansa na awarie jest więc adekwatnie wysoka
- ocenił w rozmowie z portalem Gazeta.pl Marcin Niedbała, dziennikarz miesięcznika "Nowa Technika Wojskowa" specjalizujący się w systemach obrony powietrznej.
Współpracujące z wyrzutniami radary namierzają zbliżające się cele. Następuje automatyczne obliczenie niezbędnych danych do przechwycenia i jeśli zostanie uznane, że jest ono możliwe, następuje odpalenie rakiet.
Wspomniane przez eksperta pociski 5W55 są wyposażone w system samonaprowadzania półaktywnego i mogą w ciągu kilku sekund rozwinąć prędkość do 1,9 km/s, czyli nieco ponad 6800 km/h. Zaczynają kierować się w miejsce w przestrzeni, gdzie - według obliczeń komputerów w stanowisku dowodzenia - powinny napotkać cel.
"W tym czasie cel jest ciągle śledzony, co oznacza oświetlanie go wiązką fal elektromagnetycznych, które się od niego odbijają i wracają do radaru. Kiedy rakieta zostanie podprowadzona w jego pobliże, to uruchamia swój czujnik promieniowania w dziobie. Nie wysyła on swoich sygnałów, tylko wykrywa fale elektromagnetyczne z radaru na ziemi, odbite od celu" - tłumaczy Maciej Kucharczyk, dziennikarz Gazeta.pl.
"Kiedy rakieta już wykryje w ten sposób cel, to zaczyna automatycznie wykonywać ostatnie korekty, tak aby znaleźć się tuż obok i w odpowiedniej odległości zdetonować silną głowicę zawierającą 130 kilogramów materiałów wybuchowych" - dodaje.
Całą analizę Macieja Kucharczyka dotyczącą możliwych problemów związanych z systemem S-300 przeczytasz tutaj: