Prof. Małgorzata Zachara-Szymańska: Jeżeli zapytamy Amerykanów o główny powód ich troski, to najczęściej usłyszymy o problemach ekonomicznych. Martwią ich rekordowe ceny paliwa i bardzo wysoka inflacja. Nie możemy w tym momencie mówić o załamaniu gospodarki, ponieważ wskaźniki bezrobocia są bardzo niskie, ale panuje powszechny niepokój. Politycy w przekazach skupiają się więc przede wszystkim na zapewnieniu wyborców, że skutecznie zabezpieczą ich podstawowe interesy związane z codziennym funkcjonowaniem.
W świadomości wyborców Republikanie od lat kojarzeni są z niskimi podatkami, dbaniem o interesy przedsiębiorców i lepszym radzeniem sobie z problemami gospodarczymi. Siłą rzeczy korzystają więc teraz na tym, że inflacja jest najwyższa od kilkudziesięciu lat.
Nie do końca. Bardzo dużo dyskutuje się o tym, kto powinien decydować, jakie treści powinny być przekazywane dzieciom w szkołach. Omawiane jest również podejście do mniejszości rasowych czy religijnych. Kolejna paląca kwestia to oczywiście wyrok Sądu Najwyższego, który zaostrzył prawo aborcyjne. To wywołało falę niepokoju w społeczeństwie i liczne protesty [więcej na temat wyroku Roe vs. Wade].
Więcej aktualnych informacji na stronie głównej Gazeta.pl
My tak naprawdę nie wiemy jeszcze, jak bardzo im to zaszkodziło. Musimy pamiętać, że w wyborach "midterm" niemal zawsze wygrywa partia opozycyjna. Dzisiaj przewaga Republikanów w sondażach wynosi kilka punktów procentowych. Demokraci niemal na pewno oddadzą władzę, być może w obu izbach Kongresu, ale całkiem możliwe, że nie stracą więcej niż kilkanaście miejsc. Jeżeli analizujemy te wybory w ujęciu historycznym, to jest to sukces.
Na pewno nie będzie w stanie przeprowadzić ważnych obietnic wyborczych, szczególnie tych związanych z ochroną klimatu. Może zapomnieć o rozwiązaniu spraw, których domaga się progresywne skrzydło Partii Demokratycznej. Zapewne dojdzie do ponadpartyjnego porozumienia dotyczącego niektórych reform gospodarczych, ale Biden nie będzie w stanie prowadzić prezydentury w taki sposób, jaki by sobie życzył.
Stosunek do imigrantów, a szczególnie do tych, którzy przybywają do Stanów Zjednoczonych z Ameryki Centralnej, to ważny temat głównie w stanach przygranicznych. Niedawno gubernator Florydy Ron DeSantis wysłał samoloty z imigrantami do Massachusetts. Gubernatorzy Teksasu czy Arizony seryjnie pakują imigrantów do autobusów i przewożą do Waszyngtonu i Nowego Jorku. To szeroko zakrojona akcja, która objęła już kilkanaście tysięcy ludzi. Ma obnażyć hipokryzję polityków o liberalnym nastawieniu wobec nielegalnych imigrantów - skoro ich popierają, powinni się nimi zaopiekować. Takie demonstracyjne działanie to jasny przekaz polityczny, który pada na podatny grunt. To się niektórym ludziom podoba. DeSantis idzie jak burza [walczy o reelekcję – przyp. red.], ma nad konkurentem bardzo dużą przewagę w sondażach.
Do tej pory rzeczywiście "midterm elections" traktowało się jako konkurs popularności urzędującego prezydenta. Tym razem jest jednak inaczej. Partia demokratyczna wypada całkiem nieźle w sondażach, a przecież wskaźniki poparcia dla Joe Bidena były do niedawna na zatrważająco niskim poziomie. To wynika z tego, że Republikanie, wskazując na niedostatki tej prezydentury, siłą rzeczy przypominają Donalda Trumpa. A on nieprawdopodobnie mocno mobilizuje liberalnych wyborców, którzy deklarują, że będą głosować na demokratycznych kandydatów tylko z powodu niechęci do byłego prezydenta.
Joe Biden, prezydent USA (zdjęcie ilustracyjne) Fot. Manuel Balce Ceneta / AP Photo
Nie ma już na to szans. Trump ma gigantyczną pozycję w partii. W trakcie prezydentury skutecznie promował oddanych sobie ludzi i to oni teraz nadają ton w partii. To nie oznacza jednak, że na pewno wystartuje w wyborach prezydenckich w 2024, może do tego nie dojść między innymi przez problemy z prawem. Niemniej istnieje bardzo poważne ryzyko, że Republikanie zamiast niego wystawią kogoś, kto będzie nosił na sztandarach jego hasła. Nie ma co liczyć, że ta partia szybko pozbędzie się populistycznych polityków, którzy są już w jej centrum.
Tak, takie wypowiedzi dewastują kraj, polaryzują go i bardzo mu szkodzą, ale niestety politycy na nich zyskują. Dzięki nim mogą liczyć na przychylność Donalda Trumpa, który po wypowiedziach Lake zaczął ją wspierać w kampanii. J.D.Vance ubiegający się o urząd senatora z Ohio stwierdził, że nie rozumie, dlaczego ma mu zależeć na Ukrainie, a nie na własnej ojczyźnie. Powiedział to, bo zależało mu na poparciu Trumpa, a ono jest dla republikańskich kandydatów niezwykle cenne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że hasła populistyczne są dzisiaj również obecne w Partii Demokratycznej. Taka stała się natura polityki amerykańskiej.
Kari Lake, kandydatka Republikanów na stanowisko gubernatora Arizony Fot. LM Otero / AP Photo
W tym momencie konsensus ponadpartyjny, co do tego, że Ukrainę należy wspierać, wciąż istnieje. Takie głosy jak Vence'a czy McCarthy'ego pojawiają się, ponieważ amerykańska polityka jest nieprawdopodobnie spolaryzowana. Kandydaci sięgają po coraz bardziej kontrowersyjne wypowiedzi, bo dzięki nim są w stanie skupić uwagę społeczną, a ta z kolei przekłada się na kapitał polityczny. Zdecydowana większość Amerykanów chce pomagać Ukrainie, dlatego obecnie nie powinniśmy się obawiać, że Kongres pod przywództwem Republikanów zupełnie zatrzyma dostawy broni.
Taki niepokojący scenariusz musimy brać pod uwagę. Bardzo dużo zależy od kondycji gospodarczej w Stanach Zjednoczonych. Jeżeli sytuacja ekonomiczna Amerykanów będzie się poprawiać, będzie rosnąć atmosfera przyzwolenia na pomoc. Republikanie nie wycofają się przecież z czegoś, na czym można zbijać kapitał polityczny.
Cały czas jest to mniejszość, chociaż to bardzo szybko i łatwo się zmienia. Kiedy z frontu dochodzą wiadomości o sukcesach Ukrainy, to kongresmenom wręcz nie wypada się nią nie zachwycać. To jest bardzo amerykańskie, ta historia o słabej Ukrainie, która dzielnie walczy w potężną Rosją, niczym Dawid z Goliatem. Dlatego sprawa Ukrainy wciąż porusza wyobraźnię masową.