Huragan Maria uderzył w Portoryko 20 września 2017 roku, stopniowo dewastując kolejne gminy i miasta i całkowicie niszcząc sieć energetyczną. Wiatr sięgający 200 km/h pozostawił ponad trzy miliony mieszkańców archipelagu bez prądu i zasięgu sieci komórkowej, a około połowy bez bieżącej wody. Po ponad pół roku bez prądu wciąż żyła połowa Portorykańczyków, gdzieniegdzie odzyskano elektryczność dopiero rok po przejściu huraganu.
Donald Trump, który przyleciał wówczas do San Juan, od razu oświadczył, że nie jest tak źle. Tragiczny był huragan Katrina w 2005 roku, a to jest nic. Faktycznie, Maria wyrządziła szkód na kwotę niższą niż Katrina i w 2017 roku Harvey (w obu przypadkach ok. 125 miliardów dolarów), ale na liście najbardziej kosztownych huraganów Stanów Zjednoczonych znajduje się tuż pod nimi ze szkodami oszacowanymi na 90 mld dolarów.
Lokalne władze początkowo mówiły o kilkudziesięciu ofiarach śmiertelnych, w co jednak nie uwierzyły media. Po pozwach m.in. ze strony CNN rząd Portoryko ujawnił informacje o blisko 1500 ofiarach, a przed pierwszą rocznicą dokonano rewizji danych i podano, że ostatecznie z powodu huraganu i w jego konsekwencji zmarło 2975 osób. To ponad dwukrotnie więcej niż w 2005 roku. Liczby te oczywiście podważał Donald Trump.
Po latach pełniąca stanowisko sekretarza bezpieczeństwa krajowego Stanów Zjednoczonych Elaine Duke wyjawiła, że po przejściu huraganu ówczesny prezydent pytał, czy Portoryko można sprzedać. Inną osobę z kierownictwa Departamentu pytał z kolei, czy można je wymienić na Grenlandię, bo "jest brudne, a ludzie są biedni".
W drugą rocznicę huraganu National Public Radio informowało, że niebieskie plandeki nie zniknęły z krajobrazu archipelagu i przykrywają około 30 tysięcy domów, z których wiatr zerwał dachy. Plandeki, symbol koszmaru Marii, były rozdawane przez Federalną Agencję Zarządzania Kryzysowego (FEMA). Zgodnie z zasadami FEMA zapomogi nie przysługiwały najbiedniejszym - mieszkańcom slumsów i prowizorek. Ale również tym, którzy mieszkali na terenach zalewowych, czyli około 250 tysiącom osób.
Właśnie to, że Portorykańczycy nie zdążyli jeszcze odbudować wszystkich strat po huraganie Maria, sprawiło, że huragan Fiona spowodował tak ogromne szkody. Choć gdy docierała do wybrzeży Portoryko, Fiona była huraganem pierwszej kategorii, wielokrotnie słabszym od Marii.
Po tygodniu od przejścia Fiony prąd udało się przywrócić u około połowy mieszkańców Portoryko. To szybciej niż przed siedmioma laty, ale sytuacja jest bardzo różna, zależnie od regionu - w 50-tysięcznym Cabo Rojo prąd ma zaledwie kilka procent domów. Elektryczność przywrócono głównie na północnym wschodzie głównej wyspy, gdzie huragan wyrządził mniej szkód.
20 proc. Portorykańczyków nadal nie ma też bieżącej wody. Jak podaje NBC News, liderzy społeczności w Cabo Rojo rozwożą w upale wodę pitną, lód i jedzenie. Lokalny szpital jest zasilany przez potężny generator, w czasie gdy pracownicy firmy energetycznej wymieniają zniszczone słupy wzdłuż zalanych dróg. W Cabo Rojo, tak jak w wielu innych miejscach w Portoryko, na stacjach benzynowych ustawiają się kolejki ludzi z kanistrami - benzyna zasila bowiem liczne generatory prądu.
Lokalne władze twierdzą, że mają zapasy paliwa i ropy na 60 dni, a problemem jest dystrybucja, a nie brak zaopatrzenia. W praktyce jednak oprócz tysięcy domów, bez prądu i wody pozostają usługi niezbędne, jak sklepy spożywcze czy apteki.
NBC zauważa również, że władze niektórych regionów, nie chcąc dłużej czekać na pomoc władz centralnych i przedsiębiorstw dystrybuujących energię energetyczną, zatrudniają prywatne ekipy do naprawy słupów i linii.
Ale huragan zmiótł nie tylko infrastrukturę energetyczną, jego ofiarą padły też uprawy, domy i zalane błotem dobytki, z których ratowano tylko najważniejsze rzeczy. Do wielu miejsc nie ma natomiast dostępu przez osuwiska z błota, kamieni i odpadów.
Portoryko po przejściu huraganu AP / AP
Kwestia energetyki wybrzmiewa jednak najgłośniej, nie bez powodu. Luma Energy, amerykańsko-kanadyjskie konsorcjum, z 15-letnim kontraktem na dystrybucję energii w Portoryko, miało zmodernizować sieć przy pomocy gigantycznych dotacji rządu federalnego.
Prokuratorka generalna Nowego Jorku Letitia James wezwała władze federalne do wszczęcia śledztwa ws. sytuacji energetycznej w Portoryko i samego Luma Energy. "Pięć lat po tym, jak huragany Irma i Maria zrujnowały Portoryko i po tym, jak miliardy dolarów rządu federalnego wydano na modernizację i wzmocnienie sieci energetycznej na wyspie, jej mieszkańcy wciąż mierzą się z przerwani w dostawach i wysokimi cenami. Sytuacja, spotęgowana przez huragan Fiona, doprowadziła do blackoutu wyspy" - czytamy w oświadczeniu prokuratorki.
Portoryko jest terytorium zorganizowanym nieinkorporowanym Stanów Zjednoczonych o statusie "wspólnoty". Oznacza to, że jego mieszkańcy są obywatelami USA, ale nie mają prawa głosu w amerykańskich wyborach. A to automatycznie oznacza, że politycy z Waszyngtonu traktują Portoryko po macoszemu.
Kolejna tragedia, która dotyka archipelag, otwiera debatę o jego statusie. "Powinniśmy zmierzać ku niepodległości, a nie statusowi stanu" - pisze Jaquira Diaz. Portorykańska pisarka w eseju na łamach The Atlantic stawia sprawę wprost - Portoryko jest amerykańską kolonią.
Sondaż w 2018 roku pokazał, że jedynie około 10 proc. mieszkańców archipelagu chciałoby pełnej niezależności. Ale już dwa lata później w lokalnych wyborach dwie partie opowiadające się za większą i całkowitą niepodległością zdobyły ponad jedną czwartą głosów. Diaz ocenia, że powodem jest huragan Maria, który był nie tylko klęską żywiołową, ale też zdarzeniem politycznym, który przyczynił się do historycznej zmiany poglądów Portorykańczyków. "Maria, największa katastrofa we współczesnej historii, pokazała zwykłym ludziom, że samowystarczalność i samorządność to jedyne, na czym mogą polegać" - pisze.
Pisarka podkreśla, że choć Portorykańczycy są obywatelami USA, to są obywatelami drugiej kategorii. Przykładem jest choćby fakt, że osobom z niepełnosprawnościami nie należą się zasiłki, a mniejsze wyspy archipelagu - Vieques i Culebra - były wykorzystywane przez marynarkę wojenną USA do prób bombowych, ale rząd federalny wcale nie spieszy się do oczyszczenia skażonych wód gruntowych.
Pisarka przypomina też wiele tragedii i represji, które stosowano na Portorykańczykach. Począwszy od niemal masowego sterylizowania Portorykanek w latach 1937-1960 (wysterylizowanych zostało 41 proc. zamężnych kobiet) i testowaniu eksperymentalnej antykoncepcji na nieświadomych tego ubogich kobietach, przez zniszczenie przemysłu kawowego, w którym pracowała większość klasy robotniczej archipelagu i oddaniu go w ręce dużych amerykańskich producentów cukru, po osadzanie w więzieniach i torturowanie działaczy niepodległościowych oraz wprowadzeniu zakazu wieszania flag, śpiewania hymnu i organizowania się.
W ostatnim referendum, a od 1952 roku było ich łącznie sześć, 52 proc. Portorykańczyków zagłosowało za otrzymaniem statusem stanu, a 47 proc. przeciwko. Niepodległości w ogóle nie było do wyboru. "Mimo tego, że Ameryka wiele razy zawiodła Portoryko, formalne przyłączenie się do USA jawi się wielu jako najlepsze wyjście. Zwolennicy przyłączenia do Stanów argumentują, że da to narzędzia i uprawnienia, by rozwikłać problemy finansowe, wprowadzić zasiłki dla osób z niepełnosprawnościami, zasiłki socjalne i finansowanie opieki medycznej. Jako stan, Portoryko mogłoby wreszcie mieć swoją reprezentację w Kongresie, mieszkańcy mieliby też prawo głosować w wyborach prezydenckich" - wyjaśnia Diaz.
Ale - ostrzega - jeśli powtórzy się droga Hawajów, to otrzymanie statusu 51. stanu USA oznacza "wsadzenie" Amerykanów na stanowiska w Portoryko i nie tyle rozszerzenie narodu o Portorykańczyków, ile rozszerzenie granic USA.
Diaz uważa, że pójście śladem innych narodów karaibskich i całkowita dekolonizacja to droga, choć trudniejsza, to lepsza. Niepodległy rząd pracowałby na korzyść Portorykańczyków, a nie zewnętrznych interesów, co oznaczałoby m.in. pozbycie się korzystających z niskich podatków korporacji i producentów kryptowalut, których natłok sprawia, że dla miejscowych życie jest zbyt drogie. Pisarka podkreśla jednak, że niepodległość i bezpieczeństwo Portoryko musiałyby zapewnić reparacje od Stanów Zjednoczonych za wspomniane wyżej winy. Ale czy jakiekolwiek władze będą chciały to zrobić? To bardzo mało prawdopodobne, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że mimo licznych referendów Waszyngton nie kwapi się do jakichkolwiek ruchów w kierunku zmiany status quo.
Portoryko po hiszpańsku oznacza "bogaty port" i trudno o nazwę dalszą od prawdy. Ze spisu ludności z 2015 roku wynika, że ponad 40 proc. ludności żyje poniżej granicy ubóstwa. Do tego potężnym problemem archipelagu jest nie tylko sieć energetyczna. - Również ścieki, ulice, autostrady, mosty, szkoły. Niemal każda strefa infrastruktury rządowej potrzebuje naprawy - mówi w rozmowie z Axios prof. Jose Caraballo-Cueto, ekonomista z Uniwersytetu w Portoryko. Jego zdaniem, zmiana relacji ze Stanami Zjednoczonymi jest konieczna, żeby Portoryko weszło na ścieżkę wzrostu gospodarczego.
Kryzys finansowy ma też związek z emigracją. Tylko w ciągu sześciu miesięcy po przejściu huraganu Maria, z Portoryko wyjechało ponad 130 tys. osób, gdy cała populacja archipelagu to około 3 mln osób.
Emigracja w poszukiwaniu lepszego życia to proces trwający od dekad. W 1961 roku bodaj najbardziej znany musical o Portorykańczykach - "West Side Story" - ustami jednej z bohaterek głosił, że wszyscy z Portoryko wyprowadzą się do Stanów, by - to już inna postać - mieszkać po 12 osób w pokoju i pracować jako kelnerzy i pucybuci. W tej samej piosence, genialna zresztą portorykańska aktorka Rita Moreno śpiewała też: "Ukochane memu sercu Portoryko - niech zatonie w oceanie".
Lista lokalnych organizacji, które można wesprzeć finansowo >>>