W nocy z poniedziałku na wtorek doszło do wymiany ognia między Azerbejdżanem aArmenią. Obie strony obwiniają się wzajemnie o rozpoczęcie ostrzału. "Azerbejdżan rozpoczął intensywny ostrzał artyleryjski ormiańskich pozycji w okolicach miast Goris, Sotk i Jermuk. W ataku wykorzystano też drony" - podało Ministerstwo Obrony Armenii. Z kolei resort obrony Azerbejdżanu przekazał, że Armenia rozpoczęła "prowokacyjne działania na dużą skalę" w przygranicznych rejonach Daszkesanu, Kelbajaru oraz Lachinu. Miały one polegać na ostrzale moździerzowym.
Podczas ataku zostało rannych kilku cywilów, zginęło 49 żołnierzy. Co może wyniknąć z tego konfliktu? - Można zastanawiać się, dlaczego ta eskalacja była potrzebna - mówił w rozmowie z RMF FM analityk Ośrodka Studiów Wschodnich Wojciech Górecki.
Przeczytaj więcej informacji z kraju i ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
Armenia twierdzi, że Azerbejdżan nie miał powodów do ataku. Azerowie mówią, że zostali sprowokowani.
- Mamy oczywiście dwie skrajne narracje, których się nie da pogodzić. Natomiast w obu tych przypadkach wydaje się pewne, że to Azerbejdżan rozpoczął tę fazę eskalacji, czy to będąc prowokowany, - jak sam twierdzi - czy też bez takiej prowokacji - wyjaśnia Wojciech Górski.
Jego zdaniem warto zastanowić się, czemu miała służyć ta eskalacja. Uważa, że może mieć to powiązania także z atakiem Rosji na Ukrainę.
- Korzystając z tego, że Rosja jest na Kaukazie bierna, jak również korzystając ze wsparcia Turcji, Azerbejdżan próbuje doprowadzić sprawę, mówiąc kolokwialnie, do końca, czyli wymusić na Armenii doprowadzenie do realizacji wszystkich postanowień porozumienia, które zakończyło wojnę w 2020 roku - wyjaśnia analityk.
Zdaniem eksperta Azerbejdżanowi chodzi przede wszystkim o otwarcie drogi prowadzącej z właściwego terytorium zasadniczego Azerbejdżanu do eksklawy nachiczewańskiej przez terytorium Armenii, i dalej do Turcji.
Ekspert podkreślał, że ostrzał skierowany był przede wszystkim na cele wojskowe, chociaż cywilne także zostały trafione. Jednak zdecydowana większość ofiar to żołnierze.
- No niestety tych ofiar bardzo dużo. To świadczy o bardzo gwałtownych walkach - mówił Górski. Analityk twierdzi, że nie należy się spodziewać eskalacji konfliktu.
- Oczywiście zawsze istnieje ryzyko, że to się wymknie spod kontroli, natomiast tutaj nie wydaje mi się, żeby Baku, które ma inicjatywę w tym momencie, było zainteresowane jakąś wojną na większą skalę - stwierdził. Podkreślał, że Baku prowadzi negocjacje z Unią Europejską w sprawie zwiększania dostaw gazu. Wojna by to utrudniła.
Górski uważa, że ostrzał to raczej próba "bardzo brutalnego nacisku", którego celem jest skłonienie Armenii do szybszego zawarcia porozumienia korzystnego dla Azerbejdżanu.
Analityk podkreślał, że teraz wiele zależy od reakcji Rosji.
Między Armenią i Azerbejdżanem co jakiś czas dochodzi do wymiany ognia. To konflikt, który trwa od końca lat 80. W latach 1992-94 i 2020 trwała tam najostrzejsza wojna. Dwa lata temu w starciach zginęło ponad sześć i pół tysiąca osób.
Jedno ze starć miało też miejsce w zeszłym tygodniu. Zginął wówczas armeński żołnierz.
Łącznie podczas konfliktu w regionie Górskiego Karabachu zginęło około 30 tys. osób. Co wyróżnia ostatni atak?
- Operacja Azerów, którą dzisiaj obserwujemy, jest bezprecedensowa. Mieliśmy w historii poważniejsze starcia ormiańsko-azerskie, ale one zawsze toczyły się w Górskim Karabachu. Jeśli chodzi o bezpośrednią granicę tych dwóch państw, to nigdy Azerbejdżan nie przeprowadził działań ofensywnych na taką skalę - mówił w rozmowie z Gazeta.pl Arkadiusz Legieć, analityk ds. Kaukazu i Azji Centralnej w PISM.