Eksplozje w bazie Saki i teraz we wsi Majskoje łączy jedna istotna cecha. Obie wydarzyły się trochę ponad 200 kilometrów od najbliższych pozycji wojska ukraińskiego. Czyli zdecydowanie za daleko na wszystkie jego znane systemy uzbrojenia. W obu przypadkach Ukraińcy też w żaden sposób się nie przyznają do sprawstwa.
W Majskoje najpewniej wyleciał w powietrze prowizoryczny skład amunicji. Wieś leży przy strategicznej linii kolejowej biegnącej z Rosji, przez most nad cieśniną Kerczeńską i Krym ku okupowanemu Chersoniowi. To kluczowa trasa zaopatrzeniowa sił rosyjskich w tym rejonie. Jest prawdopodobne, że Rosjanie w Majskoje przeładowywali amunicję i inne zapasy z pociągów na ciężarówki. Muszą to robić daleko od linii frontu z uwagi na niebezpieczeństwo ataku HIMARS-ami. W ostatnich dniach lipca Ukraińcy uderzyli nimi w inny punkt przeładunkowy Rosjan na tej samej linii kolejowej w Bryliwce, w obwodzie chersońskim. Miał tam wylecieć w powietrze cały skład złożony z kilkudziesięciu wagonów. Bryliwka jest około 80 km od ukraińskich linii, czyli spokojnie w zasięgu rakiet GMLRS systemu HIMARS.
Z Majskoje sytuacja jest inna. 200 kilometrów to zdecydowanie za daleko na dostarczane z USA rakiety GMLRS. Rosjanie mogli się tam czuć bezpiecznie, i z tego powodu to tam teraz przeładowywali amunicję. W sieci są nawet nagrania wykonane przez pasażerów pociągów przejeżdżających przez Majskoje i sąsiednie Azowskie, na których widać tradycyjne dla rosyjskiego wojska zwały skrzyń z amunicją, wyrzutnie rakiet niekierowanych Grad i wiele innych pojazdów.
Filmy nagrane we wtorek rano przez okolicznych mieszkańców pokazują, czym to się skończyło. Ogromne eksplozje, pożary i pociski lecące w sposób niekontrolowany w niebo.
Początkowo nie było jasne, co spowodowało tę katastrofę. Ukraińcy się nie przyznali. Rosjanie nie mówili nic konkretnego, choć najpierw padały sugestie, że to znów wypadek. Jednak po kilku godzinach rosyjskie ministerstwo obrony miało poinformować, że był to sabotaż. Seria tego rodzaju bardzo nieszczęśliwych dla Rosjan zdarzeń jest sytuacją znaczącą.
W ostatnich dniach lipca w Sewastopolu nieznani sprawcy wlecieli niewielkim dronem z ładunkiem wybuchowym w siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej, raniąc pięć osób. 10 sierpnia w powietrze wyleciał skład amunicji i przynajmniej jedna ciężarówka w miejscowości Nowoołeksijiwka, położonej co prawda już w obwodzie chersońskim, ale tuż przy granicy administracyjnej z Krymem, i około 150 kilometrów od ukraińskich pozycji. Też za daleko na znane ukraińskie systemy uzbrojenia. Przez Nowoołeksijiwkę przebiega kluczowa droga i linia kolejowa służąca do zaopatrywania sił rosyjskich na Zaporożu.
Dodatkowo w momencie, kiedy coś wybuchało w składzie w Majskoje, doszło do pożaru i eksplozji dużego transformatora w pobliskiej miejscowości Dżankoj.
Atmosfera na Krymie zaczyna się więc robić bardzo gęsta. Masy rosyjskich cywili uciekły z półwyspu jeszcze po wybuchach w bazie Saki. Wielu przybyło na Krym na wakacje, ewidentnie wierząc, że trwająca miejscami zaledwie 200 kilometrów dalej "operacja specjalna" ich nie dotyczy. Skończyło się paniką, długimi korkami do mostu Kerczeńskiego i zachwianiem wiary w zdolność rosyjskiego wojska do zapewnienia bezpieczeństwa półwyspowi. Zwłaszcza że wcześniej ze strony rosyjskich oficjeli padały buńczuczne zapewnienia, iż Krym to Rosja i każdy atak weń wymierzony spotka się z drastyczną reakcją.
Ukraińcy jednak milczą. Zagadka opisywana przez nas przy okazji wybuchów w bazie Saki pozostaje nierozwiązana. Oficjalnie armia Ukrainy nie ma na stanie rakiet zdolnych sięgnąć celów lądowych na odległości ponad 120 kilometrów. Jest praktycznie niemożliwe, aby ich lotnictwo próbowało tak ryzykownych rajdów i pozostało niezauważone. Tak samo drony. Pozostają właściwie trzy możliwości: seryjne pechowe wypadki Rosjan, niezwykle udane działania dywersyjne Ukraińców (na co wskazuje oświadczenie Rosjan w kontekście Majskoje) albo trzymany w tajemnicy system uzbrojenia w rękach Ukraińców. Oczywiście może to być też mieszanka powyższych.
Zaatakowanie przez dywersantów takiego składu jak w Majskoje teoretycznie jest wykonalne. Na nagraniach widać, że były to po prostu zwały amunicji pod gołym niebem i ciasno zaparkowane pojazdy. Jak gdzieś daleko w Rosji, a nie 200 km od Ukraińców i na okupowanym Krymie. Niewielki dron kamikadze w stylu polskiego Warmate (używane przez ukraińskie siły specjalne) i grupka komandosów mogłaby doprowadzić do detonacji z bezpiecznej odległości kilku kilometrów.
Choć Ukraińcy milczą co do konkretnych ataków, to ze strony urzędników i polityków w Kijowe po wybuchach w Saki padały takie deklaracje jak: "to dopiero początek" czy "jeszcze zobaczycie". Być może ukraińskie wojsko rozwija właśnie na dużą skalę kampanię dezorganizowania zaplecza silnego rosyjskiego zgrupowania na południu Ukrainy. Jak pisaliśmy w poprzednim tygodniowym podsumowaniu sytuacji na froncie, Rosjanie zgromadzili tam obecnie ponad połowę swoich sił. Są one zaopatrywane głównie przez Krym. Linie kolejowe wiodące z Rosji przez okupowany Donbas i Zaporoże też są dostępne, ale dotychczas były uznawane za mniej bezpieczne z racji pozostawania w zasięgu ukraińskich rakiet. Teraz ta różnica przestaje być taka wyraźna, bo Krym najwyraźniej też nie jest bezpieczny.
Brak pewnego zaplecza to poważny problem dla Rosjan. I tak musieli już bardzo skomplikować logistykę ze względu na rakiety GMLRS. Każdy większy skład amunicji w ich zasięgu jest ryzykownym pomysłem. Trzeba ją więc dowozić ciężarówkami w rejon walk z dystansu rzędu 100 kilometrów, ze składów przy liniach kolejowych. To oznacza znacznie dłuższe kursy, czyli mniejszą wydajność, bo jeden pojazd wykona mniej transportów w dobę. To oznacza natomiast problemy z zapewnieniem odpowiedniego zaopatrzenia. Zwłaszcza wobec znacznego, od czerwca dwukrotnego, zwiększenia sił rozlokowanych na południu Ukrainy. Kolejna przesłanka wskazująca na to, że Ukraińcy mogą mieć pomysł na powolne dławienie Rosjan okupujących rejon chersoński i częściowo zaporoski. Jej elementem są też regularne ataki na linie kolejowe w tym rejonie, dokonywane przez "partyzantów", czyli najpewniej ukraińskich komandosów. Uszkodzenia są zazwyczaj szybko naprawiane, ale dezorganizują rosyjskie zaplecze.
Rosyjskie wojsko dalej odsuwać swoich baz logistycznych raczej już nie może. Następny przystanek to wschodni Krym i rejon mostu Kerczeńskiego. Najpewniej będą urządzane spore polowania na dywersantów i może w jakiś sposób zostanie wzmocniona ochrona składów. To pierwsze Rosjanie robią już od katastrofy w Saki. Pojawiły się wówczas doniesienia o masowym przeczesywaniu pobliskich wiosek zamieszkanych głównie przez krymskich Tatarów, uznawanych za proukraińskich. Z marszu zatrzymano na przesłuchania ponad sto osób. Sądząc po wybuchach w Majskoje, nie była to skuteczna operacja.
Wzmacnianie ochrony ważnych obiektów też może Rosjanom iść opornie. Ta wojna dobitnie pokazała, że ich państwo i wojsko są systemowo niewydolne. Na wielu poziomach. Sytuacja nie zmieni się za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie powstaną znikąd przyzwoite bazy logistyczne z infrastrukturą umożliwiającą bezpieczne składowanie amunicji i jej dozorowanie. To by wymagało długotrwałych przygotowań, których nie poczyniono, bo przecież inwazja Ukrainy miała się skończyć sukcesem w kilka dni. No a jak baz nie ma, to gdzie składować amunicję dostarczaną pociągami? Otoczenie jej płotem niewiele da, bo to już nie czasy dywersantów własnoręcznie podkładających bomby. Ten aspekt wojny też zmieniły drony.