Oficjalnie wyjaśnienia zagadki nie ma. Rosjanie mówią jedynie o detonacji amunicji oraz paliwa i sugerują jakiegoś rodzaju nieszczęśliwy wypadek. Do tego, co mówią i piszą, należy podchodzić jednak sceptycznie. Najpierw twierdzili, że to nic ważnego i bez strat w ludziach oraz samolotach, a potem pojawiły się nagrania przynajmniej jednego spalonego bombowca Su-24 i informacje o zabitych oraz rannych.
Najprostsze wytłumaczenie wydawałoby się takie, że to Ukraińcy. Ci jednak się nie przyznają i nie biorą odpowiedzialności. Przynajmniej wprost. Różni politycy i oficjele czynią jedynie niedwuznaczne komentarze. - Rosyjska wojna z Ukrainą rozpoczęła się od Krymu i musi skończyć się jego wyzwoleniem - stwierdził prezydent Wołodymyr Zełenski w wieczornym wystąpieniu. Jeden z jego doradców w telewizyjnym wywiadzie rzucił: "Oczywiście, że to nie my. Co my możemy mieć z tym wspólnego?".
Ukraińskie wojsko w oficjalnym komentarzu ironizowało jedynie przypominając Rosjanom o konieczności dbania o zasady BHP, zwłaszcza jeśli chodzi o palenie papierosów. Było to nawiązaniem do sugestii Rosjan, że eksplozje mógł spowodować niedbale rzucony niedopałek.
Ukraińska reakcja nie oznacza jednak, że to z całą pewnością nie oni. Generalnie od początku wojny Ukraińcy unikają brania odpowiedzialności za ataki na terytorium Rosji lub terytorium, które Rosja uznaje za Rosję, jak jest w przypadku Krymu. Czasem ich sprawstwa nie sposób ukryć, bo na przykład kamery przemysłowe nagrają śmigłowce Mi-24 dokonujące nalotu na skład paliwa w Biełgorodzie. Teraz nie mamy jednak żadnych nagrań, które wskazywałyby na przyczynę eksplozji. Wkraczamy więc w sferę spekulacji.
Podstawowa kwestia to odległości. Baza Saki jest położona na zachodnim wybrzeżu Krymu. W czasach ZSRR był to główny ośrodek szkolenia lotnictwa morskiego. Zbudowano w nim makietę pokładu lotniskowca, aby piloci uczyli się w bardziej realistycznych warunkach. Baza była na tyle ważna, że po rozpadzie ZSRR Rosja wiele lat dzierżawiła ją od Ukrainy i stanowiła ona przedmiot targów między oboma państwami. Teraz stacjonuje tam 43 Samodzielna Eskadra Szturmowa Lotnictwa Morskiego uzbrojona w myśliwce Su-30 i bombowce Su-24. Zdjęcia satelitarne wykonane kilka godzin przed eksplozjami pozwalają stwierdzić, że w bazie było widocznych 10 tych pierwszych i 12 drugich. Do tego ciężki transportowy Ił-76, pasażerski Tu-134 (jako maszyna dyspozycyjna eskadry), sześć śmigłowców i szereg innych maszyn, z czego wiele prawdopodobnie nieużywanych od lat.
Baza Saki na Krymie niedługo przed eksplozjami Fot. Planet Labs PCB/AP/Gazeta.pl
Od tejże ważnej bazy do najbliższych terenów kontrolowanych przez Ukraińców jest około 210 kilometrów. To dystans zbyt duży dla wszystkich systemów uzbrojenia dotychczas oficjalnie wykorzystywanych przez ukraińskie wojsko. Pociski balistyczne Toczka-U sięgną na około 120 kilometrów, HIMARS-y na 85 kilometrów. I to tyle, jeśli chodzi o broń, która zostałaby standardowo wykorzystana w takim ataku. Dolecieć na miejsce mogłyby teoretycznie ukraińskie samoloty, ale to obszar, który powinien być silnie broniony przez rosyjską obronę przeciwlotniczą oraz myśliwce. Ukraińcy nie ryzykowaliby swoich bezcennych i nielicznych maszyn we właściwie samobójczej operacji. Nie ma też żadnych nagrań wskazujących na użycie lotnictwa czy rakiet. Na tych, które trafiły do sieci, nie widać wręcz nic co by pomogło zidentyfikować przyczyny eksplozji. Sprawa robi się zagadkowa.
Amerykański dziennik "New York Times" zacytował anonimowego wysokiego rangą ukraińskiego wojskowego, według którego za eksplozje odpowiada armia Ukrainy. - Z tej bazy regularnie startowały maszyny przeprowadzające ataki na nasze siły na południowym teatrze działań - miał powiedzieć. I dodać, że do zaatakowania bazy użyto "systemu w stu procentach produkcji ukraińskiej". Te twierdzenia od razu rozbudziły spekulacje na temat mniej znanych ukraińskich systemów rakietowych, które teoretycznie dysponują odpowiednim zasięgiem.
Po pierwsze Grom. To system rakiet balistycznych krótkiego zasięgu (280 do ponad 500 km), który Ukraińcy rozwijali we współpracy z Arabią Saudyjską (Saudowie mieli zapewniać większość finansowania) jeszcze od 2013 roku. Prace szły jednak bardzo powoli i tak naprawdę nie wiadomo na ich temat wiele. Jest pewne, że do wybuchu wojny powstały dwa prototypy wyrzutni, które pokazywano publicznie. Nie ma jednak informacji o testach całych rakiet i ich produkcji. Jest możliwe, że w trybie wojennym w pół roku całość prowizorycznie doprowadzono do stanu używalności, ale wydaje się to myśleniem życzeniowym. Rosjanie od początku wojny systematycznie bombardują ukraiński przemysł zbrojeniowy i kompletnie zdezorganizowali jego działanie. Nie ma żadnych dowodów wskazujących na istnienie systemu Grom w gotowości bojowej.
Prototypowa wyrzutnia systemu Grom-2 podczas przygotowań do defilady w Kijowie w 2018 roku Fot. VoidWanderer/Wikipedia CC BY SA 4.0
Teoretycznie Ukraińcy mają jeszcze rakiety przeciwokrętowe Neptun o zasięgu sięgającym 280 kilometrów. Opisywaliśmy je przy okazji zatopienia krążownika Moskwa. Po otrzymaniu z NATO większej ilości mniejszych rakiet przeciwokrętowych Harpoon Ukraińcy teoretycznie mogliby spróbować użyć Neptunów do ataku na dogodny cel tuż nad brzegiem morza. Jednak nie ma pewności, czy systemy naprowadzania tych rakiet byłyby w stanie precyzyjnie nakierować ją na coś, co nie jest okrętem. No i są duże, oraz lecą stosunkowo powoli. Oznaczałoby to duże prawdopodobieństwo zauważenia ich przez rosyjską obronę przeciwlotniczą, albo nawet przez plażowiczów, nad którymi musiałby przelecieć. Nie ma natomiast nagrań i relacji o czymś takim.
Na tym kończy się lista znanych ukraińskich systemów o odpowiednim zasięgu. Pozostaje opcja z importu, czyli amerykańska rakieta balistyczna ATACMS odpalana z wyrzutni systemu HIMARS. Ukraińcy proszą o nie usilnie już od miesięcy, Amerykanie mają jednak opory przed ich przekazaniem ze względu na obawy przed eskalacją konfliktu. ATACMS mają zasięg do około 300 kilometrów i są bardzo groźną, celną bronią. Gdyby Ukraińcy je dostali, to można być pewnym, że obiekty w rodzaju bazy Saki byłyby na szczycie listy celów. Nie ma jednak żadnych oficjalnych informacji o przekazaniu Ukrainie tych rakiet. Politycy w Kongresie wypowiadali się na ten temat pozytywnie, jednak ani Biały Dom, ani Pentagon, nie informowały na razie nawet o zamiarze wysłania ATACMS Ukraińcom. Oczywiście jest możliwe, że zrobiono to w tajemnicy, aby zaskoczyć Rosjan. Tak jak zrobiono to z pociskami AGM-88 HARM. Gdyby tak się jednak stało, to Ukraińcy na pewno wykorzystaliby efekt zaskoczenia do maksimum i przeprowadzili całą serię ataków ATACMS-ami na wrażliwe cele, zanim Rosjanie by się pozbierali. Nie ma jednak doniesień o innych eksplozjach tego rodzaju.
Pozostają jeszcze dwie inne możliwości, znacznie bardziej ludzkie. Oba są związane z niezaprzeczalnym faktem, że w rosyjskim wojsku nie dba się o bezpieczne składowanie amunicji. W sieci można znaleźć mnóstwo zdjęć, na których widać całe stosy bomb leżących w nieładzie tuż obok stanowisk postojowych rosyjskich samolotów. Baza Saki ma dwa składy amunicji oddalone od siebie o około pół kilometra. W jednym jest jeden, w drugim dwa duże bunkry. Teoretycznie amunicja powinna być składowana w nich i być mało wrażliwa na atak, a w przypadku jakiegoś wypadku wewnątrz, bunkry powinny chronić resztę bazy, tłumiąc eksplozję. Jednak nietrudno wyobrazić sobie sytuację, w której amunicja była składowana w nieładzie na otwartym powietrzu, albo nikomu nie chciało się zamykać masywnych wrót, bo przecież ciągle trzeba coś wyciągać i montować na samolotach wyruszających na misje nad rejon Cherosnia.
W takich realiach baza staje się znacznie bardziej podatna na zagrożenie czynnikiem ludzkim. Czy to w postaci sabotażystów, czy po prostu niechlujów. Pierwsza opcja oznacza przeprowadzenie przez Ukraińców spektakularnie skutecznej akcji dywersyjnej. Według anonimowego informatora innego amerykańskiego dziennika "Washington Post", to się właśnie stało. Za pożar oraz eksplozje mają odpowiadać ukraińskie siły specjalne. Nie podano szczegółów. Taka operacja mogła na przykład polegać na zrzuceniu z małego drona jakiegoś ładunku wybuchowego na odsłoniętą amunicję, czy ciężarówkę z paliwem. Teoretycznie mogłoby to zapoczątkować pożar i eksplozje, które rozprzestrzeniły się i dotarły do głównych bunkrów z amunicją, wywołując ogromne detonacje. Jacyś dywersanci mogą rzeczywiście operować na Krymie, bo dopiero co, 31 lipca, ktoś zaatakował dronem siedzibę dowództwa Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu. W wybuchu niewielkiego ładunku rannych zostało pięć osób. Spowodowanie tak ogromnych eksplozji w teoretycznie strzeżonej bazie to jednak zupełnie inna skala wyzwania. Gdyby rzeczywiście to były ukraińskie siły specjalne, to byłby to ich spektakularny sukces.
Pozostaje jeszcze wytłumaczenie ostatnie. Te, które sugerują sami Rosjanie, czyli wypadek. Przy rutynowym lekceważeniu zasad bezpieczeństwa w rosyjskim wojsku jest to możliwe. Choć byłby to zapewne jeden z większych wypadków tego rodzaju w historii wojskowości. Mowa w końcu nie o jakimś zaniedbanym składzie poradzieckiej amunicji na Syberii, ale o ważnej bazie lotniczej w strefie działań wojennych. Trudne do uwierzenia, ale nie niemożliwe.
Jednoznacznego i przekonującego wyjaśnienia prawdopodobnie na razie się nie doczekamy. Ukraińcy ewidentnie nie chcą się chwalić, jeśli mieli w tym udział. Rosjanie będą starali przedstawić się taką wersję wydarzeń, która będzie dla nich najkorzystniejsza. Z ich perspektywy lepiej mówić o nieszczęśliwym wypadku, niż o poważnych zaniedbaniach w zabezpieczeniu bazy, które umożliwiły Ukraińcom skuteczny atak. Pozostaje czekać na pierwsze dobrej jakości zdjęcia satelitarne bazy, żeby oszacować skutki wtorkowych eksplozji. Rosjanie oczywiście twierdzą, że poważnych strat nie ma, ale pojawiły się już nagrania spalonego bombowca Su-24, cystern i licznych pojazdów cywilnych. Bloki około kilometra od bazy wyglądają jak po ciężkim nalocie, więc siła detonacji musiała być znaczna.