57-letni Harold Baker ma 57 lat, a od 40 jest strażakiem. Kiedy w niewielkim Nescopeck wybuchł pożar, był w pierwszym wozie strażackim, który dotarł na miejsce. Dopiero po przyjeździe na miejsce mężczyzna zorientował się, że płonie dom jego krewnych, pierwotnie zgłoszenie, które otrzymały służby, wskazywało adres sąsiadów.
Więcej informacji ze świata na stronie głównej Gazeta.pl
Pożar dwupiętrowego budynku wybuchł w nocy z piątku na sobotę. W tym czasie nocować miały tam dzieci i wnuki strażaka, którzy odwiedzali swoje wujostwo - mieli spędzać czas w ogrodzie i kąpać się w basenie. Baker po przyjeździe rzucił się z wężem i butlą tlenu do wejścia do domu, wołając imię swojego syna. Wtedy dowódca zorientował się, czyj to dom i strażacy odprowadzili Bakera do remizy.
W pożarze zginęło siedmioro dorosłych i trójka dzieci w wieku 5,6 i 7 lat. Wśród ofiar byli syn, córka, wnuki, teść, szwagier i szwagierka oraz dwoje innych członków rodziny Bakera. Trojgu dorosłych udało się uciec. W domu przebywało też 13 psów, nie wiadomo, czy udało im się uratować.
Ze wstępnych ustaleń wynika, że ogień wybuchł na ganku i bardzo szybko się rozprzestrzenił. - Nic nie mogliśmy zrobić. Próbowaliśmy, ale się nie udało - powiedział strażak. Jego syn również pełnił służbę, ochotnikiem został w wieku 16 lat.