Na mieszanie się tam Rosjanie nie mają teraz siły. Kosowo i Serbia same z siebie zaczęły

Strzały, syreny alarmowe, barykady i napięta sytuacja. Granica Kosowa i Serbii niespodziewanie przyciągnęła uwagę. Nie jest to jednak wybuch kolejnej wojny w Europie. Ani plan Moskwy na dalszą destabilizację kontynentu. To politycy przy pracy i zawiła bałkańska rzeczywistość.

- W Kosowie stacjonują żołnierze NATO. Serbowie nie będą realnie ryzykować. Nie należy się spodziewać konfliktu ponad to, co już znamy. Wojny nie będzie - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Filip Bryjka, analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych.

W Kosowie są aktualnie między innymi polscy żołnierze. Dopiero co poleciała tam nowa zmiana.

Zdaniem eksperta nie należy popadać w przesadę z powodu doniesień z Bałkanów w ciągu ostatnich dwóch dób. Przez chwilę sytuacja wydawała się niepokojąca, kiedy pojawiły się doniesienia o jakichś strzałach w Kosowie w rejonie przygranicznym z Serbią, wyjących syrenach alarmowych i barykadowaniu przez kosowskich Serbów przejść granicznych.

Polityczny teatr grający na napięciach

To był teatr, a właściwie kolejna odsłona tego samego przedstawienia. Niemal dokładnie rok temu doszło do spięcia z tego samego powodu. We wrześniu 2021 roku też kosowscy Serbowie blokowali granicę, a kosowska policja siłą demontowała barykady - mówi Bryjka. Wówczas Serbia podniosła gotowość dla oddziałów wojska na południu kraju i wysłała część sił na granicę, po której drugiej stronie dochodziło do starć kosowskich Serbów ze służbami. Sytuacja była realnie znacznie groźniejsza niż teraz. Skończyło się na deeskalacji pod presją Zachodu.

- Rozpoczęto negocjacje pod nadzorem Unii Europejskiej. No i prawie rok ponegocjowano w sposób bałkański, czyli obie strony przedstawiły swoje poglądy na sprawę i nie przybliżono się istotnie do rozwiązania sporu. Efekty widzimy - opisuje analityk.

Konkretnym powodem obecnych napięć są w teorii tablice rejestracyjne. Kosowo wydaje swoje, ale Serbia ich nie uznaje i wydaje własne kosowskim Serbom. Kosowo generalnie serbskie tablice uznaje, ale kiedy są na samochodach z Serbii. Jednak władze w Prisztinie chciałyby skończyć z tym, że są one też montowane na pojazdach kosowskich Serbów. I wobec braku ich woli do współpracy w tym temacie stara się ich do tego zmusić. Od pierwszego sierpnia kosowskie tablice miały być wymagane przy wjeździe na terytorium Kosowa przez pojazdy kosowskich Serbów. Tak samo jak Serbowie wymagają serbskich tablic na pojazdach wjeżdżających z Kosowa.

Teraz Kosowo ogłosiło, że odsunęło w czasie wprowadzenie przepisów odnośnie tablic rejestracyjnych o miesiąc. Do początku września. Do tego czasu mają zostać przeprowadzone jakieś kolejne negocjacje. Czy cokolwiek realnie zmienią? Raczej wątpliwe biorąc pod uwagę efekty dotychczasowych wieloletnich negocjacji. - Ten temat wróci - uważa Bryjka.

Szef MSZ Ukrainy Dymytro Kuleba "Konflikt zbrojny niewykluczony". MSZ Ukrainy odradza podróże do Serbii

Tablice to tylko wierzchołek góry lodowej

Konkretnie chodzi o tablice, ale ogólnie o uznawanie Kosowo za państwo. Serbowie go za takowe nie uważają, więc nie uznają też wydawanych przez nie dokumentów. I demonstracyjnie to podkreślają kiedy mogą. Bo dla nich Kosowo jest oficjalnie częścią Serbii bezprawnie i niesprawiedliwie oderwaną przy pomocy Zachodu w 1999 roku.

- Tak naprawdę kwestia wzajemnego uznawania dokumentów i tablic rejestracyjnych jest przedmiotem negocjacji pod unijnym nadzorem jeszcze od 2011 roku - mówi Bryjka. Negocjacje dotyczą całego szerokiego spektrum spraw dotyczących tego, jak pogodzić faktyczne istnienie Kosowa z tym, że Serbowie przynajmniej oficjalnie nie chcą tego uznać.

- Sytuacja jest patowa i nie widać po obu stronach prawdziwej woli jej rozwiązania. Politycy wykorzystują tego rodzaju sytuacje jak ta obecna do własnych potrzeb - stwierdza Bryjka. Tłumaczy, że lewicowy premier Kosowa Albin Kurti chce pokazać, że obecne elity polityczne przede wszystkim stoją na straży interesów narodowych, a nie swojej własnej klienteli i układów, jak w przypadku rządzących wcześniej przez wiele lat elit wywodzących się z ugrupowania UCK, które zbrojnie walczyło o niepodległość Kosowa. Z drugiej strony serbski prezydent Aleksandar Vucic po prostu odwołuje się do nacjonalistycznej części swojego elektoratu.

- Choć tak naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, że Kosowo jest dla Serbii stracone i że lepiej byłoby pójść naprzód. Powiedzenie czegoś takiego publicznie nie wchodzi jednak w grę. Utrzymywanie tego stanu zawieszenia, niepewności i okresowych napięć jest korzystne politycznie - mówi Bryjka. Vucic  jest znany z tego, że generalnie stara się balansować pomiędzy Zachodem, Rosją a Chinami. Analityk porównuję go trochę do tureckiego prezydenta Recepa Erdogana. Szermującego hasłami nacjonalistycznymi, ale tak naprawdę pragmatycznego i starającego się uniknąć uzależnienia od jakiegoś wielkiego gracza na arenie międzynarodowej.

Flagi Kosowa i Serbii. Rośnie napięcie na linii Serbia - Kosowo. Blokada granicy

Rosja i NATO w centrum wydarzeń

To właśnie zaangażowanie największych potęg świata w aktualną sytuację dodatkowo podnosi temperaturę sporu. Rosyjski MSZ oficjalnie skrytykował plany władz Kosowa odnośnie tablic rejestracyjnych, nazywając je "prześladowaniami". Padły zapewnienia o pełnym wsparciu dla Serbii. W poniedziałek nawet o gotowości do przekazywania uzbrojenia. Z drugiej strony misja NATO w Kosowie, KFOR, wydała oświadczenie o "gotowości do interwencji" jeśli sytuacja ulegnie destabilizacji. Zgodnie z mandatem Narodów Zjednoczonych.

- Jednak jakiegoś demonicznego i sprawczego wpływu Rosji w tej konkretnej sytuacji to bym się nie doszukiwał. To sprawa wewnętrzna. Choć Rosjanie na pewno będą ją wykorzystywać, prowadząc kampanie dezinformacyjne, których celem będzie wywoływanie napięć etnicznych między Serbami a Albańczykami - mówi Bryjka. Jego zdaniem tak naprawdę Rosja nie ma teraz środków, aby aktywnie angażować się w sytuację na Bałkanach. Jest w sposób przytłaczający zaabsorbowana wojną w Ukrainie.

- Nawet przed wspomnianą wojną rola Rosji w Serbii i szerzej na Bałkanach była ograniczona. Moskwa miała i ma potencjał raczej do destabilizowania sytuacji, a nie jej kreowania - uważa analityk. Realne wpływy ma raczej Zachód, ze względu na nieporównywalnie większe powiązania gospodarcze regionu z UE i lokalne siły wojskowe NATO. - Nie można tutaj jednak pomijać kwestii rosyjskiego soft power, czyli więzi kulturowych i religijnych. To ma na Bałkanach znaczenie raczej symboliczne, ale przekłada się na pozytywne postrzeganie Rosji przez serbskie społeczeństwo. Demonstracje Serbów popierających wojnę na Ukrainie są tego dowodem - mówi Bryjka.

Serbowie są na te wpływy zwłaszcza podatni wobec traumy wywołanej zachodnią interwencją w Kosowie i nalotami NATO na Serbię w 1999 roku. - Politycy to wykorzystują, ale fakty są takie, że dla Serbii kluczowym partnerem gospodarczym jest UE. I tak naprawdę Serbowie zdają sobie z tego sprawę - uważa analityk PISM. Jego zdaniem politycy w Belgradzie wiedzą, że są pewne czerwone linie, których nie powinni przekraczać. - Na przykład w 2020 roku serbscy żołnierze nie pojechali na Białoruś, kiedy trwało tam krwawe tłumienie demonstracji opozycyjnych, choć mieli to zrobić w ramach dorocznych ćwiczeń białorusko-serbsko-rosyjskich "Słowiańskie Braterstwo" - mówi. - Nie zmienia to faktu, że jak się pojedzie do Belgradu, to mogłoby się wydawać, że liczą się tylko Chiny i Rosja - zaznacza.

Zobacz wideo
Więcej o: