Kilka ukraińskich robi piorunujące wrażenie na Rosjanach. My czekamy na 18, a chcemy nawet kilkaset HIMARS-ów

Podarowane Ukraińcom amerykańskie systemy HIMARS urosły do rangi nowej gwiazdy tej wojny. Choć na froncie jest tylko kilka wyrzutni, każda z zaledwie sześcioma rakietami o niewielkiej głowicy, to efekty są spektakularne. HIMARS są idealnym przykładem na to, jak jakość może triumfować nad ilością. Polska też je zamówiła i niedługo mają przypłynąć.

W budowaniu legendy amerykańskich wyrzutni kluczowa jest pomoc Rosjan, którzy idealnie się wystawiają na cios podarowanych przez USA rakiet. Sami mają liczne podobne systemy uzbrojenia, ale nie są w stanie ich wykorzystać tak skutecznie jak Ukraińcy wykorzystują HIMARS-y. Dzieje się tak, choć nie jest to żadna kosmiczna i radykalnie nowoczesna technologia.

Zobacz wideo

Rakietowy wybuchający grad

Systemy HIMARS to tak naprawdę dziecko starszych systemów o nazwie M270 MLRS - Multiple Launch Rocket System (ang. wieloprowadnicowa wyrzutnia rakiet), opracowanych w latach 70. Amerykanie i kilka państw NATO uznało wówczas, że trzeba by mieć coś w rodzaju radzieckich wyrzutni rakiet niekierowanych Grad czy Uragan. Wcześniej państwa zachodnie preferowały klasyczną artylerię lufową, jako bardziej celną i statystycznie zużywającą mniej amunicji do osiągnięcia tego samego efektu.

Po obserwacji wojen Izraela z państwami arabskim uznano jednak, że wyrzutnie rakiet niekierowanych mogą być przydatne do określonych zadań. Konkretnie do atakowania składów amunicji i zaopatrzenia, punktów dowodzenia, stanowisk broni przeciwlotniczej czy miejsc koncentracji oddziałów. Czyli celów dużych, nieruchomych, albo powolnych i wrażliwych na atak. Salwa kilkudziesięciu, albo nawet kilkuset rakiet w ciągu minuty, rozrzucających tysiące małych wybuchających podpocisków na obszarze kilku kilometrów kwadratowych, mogłaby urządzić piekło na bliskim zapleczu wojsk Układu Warszawskiego.

Z takiej potrzeby zrodził się system M270, który wszedł do służby na początku lat 80. Zakładano, że będzie celniejszy i skuteczniejszy od mających podobny zasięg radzieckich systemów BM-21 Grad. Towarzysze radzieccy mieli ich jednak o rząd wielkości więcej, do tego wiele wyrzutni rakiet Uragan i Smiercz o dłuższym zasięgu. Nadal to wschód pozostał potęgą artylerii rakietowej.

Rozpad ZSRR sprawił jednak, że Rosjanie przespali kolejny etap ewolucji tego rodzaju systemów. Amerykanie postanowili bowiem uczynić wyrzutnie rakiet niekierowanych wyrzutniami rakiet kierowanych. Do tego uczynić je znacznie lżejszymi i łatwiejszymi do transportu oraz ukrycia. Jeszcze w latach 90. zaczęto program HIMARS, a niewiele później prace nad rakietami GMLRS. Efekty trafiły w ręce amerykańskich żołnierzy w 2005 roku i od razu zostały wysłane do Iraku.

Zdobyczny rosyjski czołg T-72 w służbie UkrainyUkraińcy zdradzają wielką tajemnicę. Albo grają w pokera

Mniej, lżej, ale elastyczniej i oto HIMARS

Wyrzutnie HIMARS to połowa wyrzutni M270 (jeden standaryzowany kontener z rakietami zamiast dwóch) umieszczona na standardowej ciężarówce terenowej wojska USA, plus nowoczesna elektronika umożliwiająca szybkie określenie swojej pozycji i obliczenie danych niezbędnych do odpalenia rakiet. Cały pojazd waży 16 ton i można go transportować średnim samolotem transportowym C-130 Hercules, co było jednym z podstawowych wymogów. Efektem jest bardzo mobilny system, co właśnie prezentują Ukraińcy, jeżdżąc swoimi czterema wyrzutniami wzdłuż frontu z rejonu Charkowa do Mikołajowa i atakując cele na całym rozległym obszarze walk.

Istotnym, choć mało awangardowym technicznie rozwiązaniem jest zastosowanie wspomnianych standaryzowanych kontenerów z rakietami. Wyrzutnie rosyjskie trzeba ładować pojedynczymi rakietami przy istotnym udziale ludzkich mięśni. Przeładowanie jednej wymaga pracy kilku żołnierzy przez kilkanaście minut. W amerykańskich wyrzutniach kontener z rakietami załadowanymi w fabryce wsuwa się do wyrzutni przy pomocy zabudowanego w niej podnośnika w ciągu minuty. Oznacza to, że tam, gdzie rosyjska bateria kilku wyrzutni może spędzić swobodnie pół godziny na tak zwanym "odtwarzaniu zdolności bojowej", tak bateria amerykańskich uwinie się z tym w kilka minut.

Znacznie bardziej awangardowym technologicznie rozwiązaniem są same rakiety GMLRS. Drastycznie wydłużono ich zasięg w porównaniu do klasycznych pocisków wyrzutni M270. Zamiast 20-30 kilometrów osiągnięto 70-85 kilometrów. Do tego dodano moduł sterujący, który precyzyjnie śledzi tor lotu rakiety i sprawdza swoją pozycję dzięki sygnałom z satelitów GPS. W efekcie, zamiast pokrywać hektar salwą kilkudziesięciu niekierowanych rakiet z założeniem, że statystycznie w coś się trafi, teraz można precyzyjnie wycelować każdą w obiekt w rodzaju niewielkiego domu. Współczynnik CEP określający celność rakiet, ma w przypadku GMLRS wynosić 3-3,5 metra. Czyli statystycznie połowa wystrzelonych pocisków spadnie maksymalnie 3-3,5 metra od celu. Choć ich głowice pozostają niewielkie i ważą około stu kilogramów, to trafiając tak precyzyjnie efekt ich eksplozji jest jak najbardziej wystarczający. Zwłaszcza wobec tego, że służą do niszczenia celów lekko opancerzonych, lub w ogóle nieopancerzonych.

W Rosji stworzono coś podobnego, choć o dekadę później niż w USA. To wyrzutnie Tornado-S, które w porównaniu do HIMARS są w stanie wystrzelić dwa razy więcej większych rakiet na raz, które dolecą nawet dalej, też mogą być korygowane sygnałem z satelitów i mają cięższe głowice. Rosjanie używają ich obecnie na Ukrainie, choć z nieporównywalnie gorszym skutkiem. Po prostu Ukraińcy, zdając sobie sprawę z takiego zagrożenia, odpowiednio rozpraszają i ukrywają swoje składy oraz sztaby. Do tego Rosjanie mają bardzo kiepskie rozpoznanie, utrudniające im wykrywanie odpowiednich celów dziesiątki kilometrów w głąb terytorium ukraińskiego. Dodatkowo rosyjskie wojsko prawdopodobnie nie ma dużego zapasu najnowocześniejszych rakiet w wariancie naprowadzanym, wobec czego używa ich oszczędnie. Standardem pozostają proste pociski niekierowane.

Ukraińskie wyrzutnie HIMARS w akcjiUkraińcy szukają odpowiedzi na nową-starą strategię Rosjan

Miało być ambitnie, będą HIMARS-y

Istotnym składnikiem skuteczności HIMARS jest to, jak walczą Rosjanie. Czyli zgodnie ze swoimi tradycjami, w sposób scentralizowany i nieelastyczny. Ze słabo rozbudowaną i niewydolną logistyką, korzystając ze starej łączności, której modernizację zaniedbano. Wymusza to tworzenie dużych stanowisk dowodzenia w pobliżu rejonu walk, żeby z bliska nadzorować działania. Do tego dużych składów amunicji i innych zapasów, żeby stosunkowo nieliczne ciężarówki i logistycy dali radę zaopatrzyć walczące oddziały. Najlepiej w pobliżu stacji kolejowych, żeby dostarczać jak najwięcej jak najbliżej frontu pociągami. Sami Rosjanie nieoficjalnie przyznają, że to wystawia ich na ciosy systemów takich jak HIMARS.

Ponieważ jest wątpliwe, żeby rosyjskie wojsko w sposób radykalny się zreformowało, to inwestycja w tego rodzaju wyrzutnie rakiet wydaje się świetnym pomysłem. Nie bez powodu polskie wojsko już od dekady chciało to zrobić. Początkowo nazywano to programem Homar, w ramach którego chciano kupić system w rodzaju HIMARS. Jednak nie tylko z rakietami klasy GMLRS, ale też ze znacznie większymi balistycznymi, zdolnymi dolecieć na około 300 kilometrów. Ukraińcy aktualnie intensywnie proszą Amerykanów o dostarczenie takich. Te pasujące do HIMARS-ów i M270 nazywają się ATACMS. Też są naprowadzane przy pomocy GPS i bardzo celne. Przy ich pomocy Ukraińcy mogliby sięgnąć szereg strategicznych celów daleko na rosyjskim zapleczu i bardzo poważnie zaszkodzić agresorowi.

W polskim programie początkowo nie było założenia, że musimy kupić HIMARS-y. Chciano ambitniej kupić technologie i elementy, które umożliwiłyby stworzenie docelowego systemu w Polsce, w Polskiej Grupie Zbrojeniowej. Miał być Homar, nie HIMARS. Prowadzono rozmowy z Amerykanami, Izraelczykami, Koreańczykami i Turkami, oferującymi podobne rozwiązania. W 2017 roku, przy okazji wizyty Donalda Trumpa w Polsce ówczesny minister obrony Antoni Macierewicz znienacka ogłosił jednak, że interesuje nas tylko oferta amerykańska. Skomplikowało to negocjacje i podniosło spodziewany koszt programu. Polska chciała kupić wiele cennych technologii i między innymi produkować rakiet GMLRS w polskich zakładach, do czego Amerykanów trudno było przekonać.

Ostatecznie w 2018 roku nowy minister Mariusz Błaszczak zatopił program Homar i ogłosił, że kupujemy z USA po prostu HIMARS-y. Polski przemysł został na lodzie i stracił jedną z najbardziej obiecujących ścieżek rozwoju. W 2019 roku podpisano umowę. Za 414 milionów dolarów Amerykanie mają do 2023 roku dostarczyć 18 wyrzutni HIMARS z amunicją. Umowa była powszechnie krytykowana za zerowy udział polskiego przemysłu i małą skalę, ponieważ zakładano zapotrzebowanie cztery razy większe.

Po wybuchu wojny w Ukrainie, na fali gwałtownego przyśpieszenia zbrojeń, MON deklaruje teraz chęć nabycia 500 wyrzutni HIMARS. Zapytanie o możliwość takich dostaw miało zostać wysłane do USA. Jest to jednak liczba absurdalna i trudno zakładać, żebyśmy realnie spodziewali się tyle kupić. Do tej pory Amerykanie w ogóle wyprodukowali około 540 wyrzutni i na stanie swojego wojska mają około 400. Po prawie dwóch dekadach produkcji. Sama jedna salwa z 500 wyrzutni kosztowałaby kilka miliardów złotych, ponieważ GMLRS i ATACMS to droga amunicja. Można więc przypuszczać, że to raczej deklaracja propagandowa. Nawet gdybyśmy do końca dekady mieli 160 wyrzutni, tak jak kiedyś sugerował Macierewicz, to byłoby super. Jak widać na przykładzie Ukrainy, taka liczba systemów tego rodzaju mogłaby mieć porażający efekt na rosyjskim wojsku próbującym wojny w Polsce.

Niestety nie ma żadnych sygnałów o powrocie do pierwotnej formy programu Homar, czyli z istotnym udziałem polskiego przemysłu. Przy dużych zakupach systemów HIMARS będzie to oznaczało wielomiliardowe transfery za ocean bez żadnego zysku dla polskiej gospodarki.

Więcej o: