Według brytyjskich mediów - w tym BBC, "Daily Telegraph" i Guardiana - na Downing Street zjawiła się delegacja wysoko postawionych członków rządu, którzy przekazali mu, że stracił poparcie partii i powinien podać się do dymisji. "Daily Telegraph" pisze, że w grupie są też politycy, którzy wczoraj przyjęli od szefa rządu nominacje na ministrów.
Tymczasem Sky News, powołując się na swoje źródło wśród przedstawicieli delegacji (i, jak określono, sojusznik premiera), którzy rozmawiali z Johnsonem, podaje: Boris Johnson nie dał się przekonać współpracownikom i nie poda się do dymisji. - On będzie walczyć. Jest przekonany, że ma mandat od 14 milionów ludzi - dodało źródło Sky News. Przypomnijmy: ostatnie badania pokazują, że poparcie brytyjskiego premiera wśród społeczeństwa znacznie osłabło - nawet wśród osób głosujących na Partię Konserwatywną.
Wiadomo, że jeszcze w środę Johnson będzie rozmawiał przez telefon z królową - brytyjskie media podkreślają jednak, że to cotygodniowy zwyczaj, a Pałac Buckingham zapewne nie będzie w żaden sposób angażować się w rządowe sprawy.
Brytyjski premier przekazał w środę wieczorem, że wyklucza rozpisanie przedterminowych wyborów, które mogłyby być dla niego szansą na uratowanie stanowiska. Takie wybory mogłyby być sposobem na potwierdzenie mandatu społecznego w sytuacji, gdy nie ma poparcia własnych posłów.
W ciągu ostatnich 24 godzin, od czasu, gdy do dymisji podali się minister zdrowia Sajid Javid i minister finansów Rishi Sunak, liczba rezygnacji wzrosła do 36.
Kryzys to efekt m.in. partygate, skandalu z nielegalnymi przyjęciami w lockdownie na Downing Street. Ale zapalnikiem okazały się nowe fakty w związku z nominowaniem posła Partii Konserwatywnej Chrisa Pinchera na funkcję parlamentarzysty odpowiedzialnego za kontrolę dyscypliny głosowań.
Więcej najnowszych informacji przeczytasz na stronie głównej Gazeta.pl.
W czerwcu zrezygnował z tego stanowiska, gdy wyszło na jaw, że były kierowane wobec niego wcześniej oskarżenia związane z molestowaniem. Premier Boris Johnson początkowo utrzymywał, że wskazując Pinchera na partyjną funkcję nic o tym nie wiedział, a tę informację powielali jego ministrowie. Później jednak okazało się, że Johnson tę wiedzę miał, a mimo to Pincher uzyskał jego przychylność.
Sam premier Wielkiej Brytanii, który w środę podczas cotygodniowej sesji poselskich pytań został zapytany, czy bierze pod uwagę jakieś okoliczności, w których "powinien podać się do dymisji", odparł: - [Gdybym - red.] czuł, że nie jest możliwe, by rząd kontynuował pracę". Następnie dodał, że nie ma zamiaru odchodzić.
Boris Johnson uważa, że odejście szefa rządu w obliczu problemów wewnętrznych i wojny w Ukrainie byłoby "nieodpowiedzialne". - Patrzę na problemy, przed którymi stoi ten kraj. Patrzę na największą wojnę w Europie od 80 lat. I nie jestem w stanie dostrzec, na litość boską, w jaki sposób odejście w obliczu tych wyzwań miałoby być odpowiedzialne? - zapytał.
Zadaniem premiera w takich trudnych okolicznościach jest kontynuowanie działań i to właśnie zamierzam zrobić (...) Zamierzamy kontynuować swoją pracę
- powiedział. Co znamienne, pytanie o dymisję zadał mu jeden z posłów Partii Konserwatywnej.
Premier argumentował też, że powinien zostać na stanowisku, by walczyć z inflacją i przeciwdziałać rosyjskiej agresji. Jego zwolennicy przekonują, że w ważnych sprawach takich jak brexit, czy walka z pandemią premier podejmował dobre decyzje.
Szef rządu wciąż ma jednak swoich zwolenników. - Premier zdobył mocny mandat w wyborach. Głosowali na niebo Brytyjczycy. Tego nie można mu odebrać tylko dlatego, że kilku ludzi podało się do dymisji - podkreślał poseł Jacob Rees Mogg. O poparciu zapewniły minister spraw zagranicznych Liz Truss i kultury - Nadine Dorries. Ta druga podkreśliła, że "w najważniejszych sprawach" premier Johnson miał rację.