Na razie Ukraina musi się jednak pogodzić z faktem, że utraciła resztkę kontroli nad obwodem Ługańskim. W niedzielę oficjalnie ukraińskie siły zbrojne potwierdziły okupowanie przez Rosjan Lisiczańska. O jego rychłym upadku pisaliśmy w minionym tygodniu.
Porażka była właściwie nieunikniona ze względu na wydarzenia ostatnich dwóch tygodni, kiedy Rosjanom udało się przełamać ukraińskie linie obronne na południe od miasta. Nie było w tym żadnej finezji, bo rosyjskie wojsko w tej fazie wojny na finezję się nie sili. I Ukraina ma z tym problem. To nie luty i marzec, kiedy Rosjanie sami się podkładali.
Teraz Rosjanie działają metodycznie i zgodnie ze starymi, sprawdzonymi metodami. Nie ma prób zakrojonych na szeroką skalę manewrów dużymi formacjami wojsk zmechanizowanych, bo jak się okazuje, Rosjanom brakuje na coś takiego koordynacji i zaplecza logistycznego. Jest zmasowany ostrzał artyleryjski, mający na celu wykrwawić i wyczerpać obrońców, oraz utrudnić ich zaopatrywanie. Do tego zakrojone na niewielką skalę, ale ponawiane uparcie i wielokrotnie ataki. Przynoszą one istotne straty Rosjanom, ale nie aż tak duże jak nieprzemyślane wielkie uderzenia z pierwszych tygodni wojny. Co więcej, przynoszą też poważne straty Ukraińcom. Niektóre pododdziały miały w ciągu dwóch-trzech miesięcy stracić nawet do 70-80 procent ludzi, zabitych i rannych.
Efekty widać. Rosjanie powoli, ale jednak nieustępliwie prą od ponad dwóch miesięcy naprzód. Zazwyczaj jedna miejscowość i góra kilka kilometrów postępu w ciągu kilku dni. Czasem dochodzi do większych przełamań, kiedy wyczerpane taką walką ukraińskie oddziały załamują się na krótkim odcinku frontu, a Rosjanie akurat mają gotowe rezerwy, które mogą w to pęknięcie pchnąć i wykorzystać sukces. Tak jak się to stało w drugiej połowie czerwca na południe od Lisiczańska, a miesiąc wcześniej w rejonie Popasnej. W obu przypadkach efektami były największe zdobycze terenowe w całej ofensywie.
Ukraińcy mają problem, żeby zaradzić takiej rosyjskiej strategii. Rosjanie po prostu posiadają znacznie więcej artylerii i amunicji do niej. Mogą więc ciągle intensywnie ostrzeliwać ukraińskie pozycje. Dochodzi do tego, że do pojedynczego zaobserwowanego za pomocą drona żołnierza otwiera ogień kilka dział.
Podstawowym środkiem zaradczym jest tak zwany ogień kontrbateryjny, czyli ostrzeliwanie wykrytych pozycji rosyjskiej artylerii. Ukraińcy otrzymali z zachodu liczne radary wyspecjalizowane w wykrywaniu nadlatujących pocisków oraz rakiet, a potem obliczaniu skąd je wystrzelono. Wówczas we wskazane miejsce można od razu strzelać na oślep, albo wysłać drona, aby precyzyjnie namierzył rosyjskie pozycje i umożliwił dokładniejszy ostrzał. Ukraińcy regularnie chwalą się udanymi efektami takiego ognia kontrbateryjnego. Mają być do niego przydatne zwłaszcza zachodnie działa kalibru 155 mm, takie jak francuskie Caesary, które mają trochę dłuższy zasięg niż radzieckie/rosyjskie odpowiedniki. Daje im to nieco marginesu bezpieczeństwa w atakowaniu pozycji artylerii wroga wiele kilometrów za linią frontu.
Jednak pomimo wysiłków Ukraińców widać ewidentnie, że w ten sposób nie zdołali uciszyć rosyjskiej artylerii. Albo przynajmniej na tyle ograniczyć jej działania, żeby przestała być podstawowym zagrożeniem dla ukraińskich linii obronnych oraz zaplecza. Najpewniej to kwestia skali. Cóż po zniszczeniu nawet kilku rosyjskich dział dziennie, kiedy w rejonie walk jest ich kilkaset. Zwłaszcza że akurat prostych systemów artyleryjskich to Rosjanie mają dużo w składach po ZSRR. Są mało wyszukane i celne, ale akurat w ich przypadku to sama ilość jest jakością. Dodatkowo Rosjanie mają znacznie więcej wyrzutni rakiet niekierowanych Smiercz czy Tornado-U, które są w stanie sięgnąć na prawie 100 km, czyli znacznie dalej niż każde działo i stanowią ciągłe poważne zagrożenie dla ukraińskiego zaplecza.
Niedawno Ukraińcy sięgnęli jednak po inną metodę walki z rosyjską artylerią, która może przynieść efekty na większą skalę. Otóż zaczęli atakować położone daleko za linią frontu składy amunicji. Od końca czerwca praktycznie każda noc przynosi doniesienia o ukraińskim uderzeniu dziesiątki kilometrów w głąb terytorium kontrolowanego przez Rosjan.
W noc z niedzieli na poniedziałek atak tego rodzaju miał miejsce w rejonie Snieżnego w okupowanym obwodzie Donieckim. Około 80 kilometrów od ukraińskich pozycji. Sądząc po rozmiarach eksplozji, na terenie jednej z tamtejszych fabryk musiał być znaczny skład amunicji. Obie strony ukrywają je na terenach przemysłowych, w dużych halach, które najczęściej pozostają nieużywane jeszcze od pierwszej fazy wojny w latach 2014-15.
W noc z soboty na niedzielę doszło do ataku na lotnisko wojskowe na przedmieściach okupowanego Melitopola. Znajdował się tam duży magazyn paliw oraz amunicji, a sama baza była wykorzystywana przez lotnictwo Rosjan. Znajduje się około 85 kilometrów od ukraińskich pozycji, więc rosyjskie wojsko mogło się tam czuć dość bezpiecznie. Doszło jednak do ataku, którego efektem były potężne eksplozje i pożar trwający ponad dobę.
Oba opisane obiekty znajduje się jednak za daleko od linii frontu dla większości ukraińskiej artylerii. Lufowa żadna nie sięgnie tak daleko, nawet sprzęt od NATO. W praktyce mogły to być tylko amerykańskie wyrzutnie rakiet HIMARS, albo starsze ukraińskie wyrzutnie rakiet balistycznych Toczka-U, lub Smiercz (i ich ukraińskich modyfikacji). Każdy z tych systemów to dla Ukraińców bezcenne dobro, bo są nieliczne i nie do zastąpienia. Tak samo jak niewielkie zapasy amunicji do nich. Używane są więc jedynie do najważniejszych z ważnych ataków. Wskazuje to na wielkie znaczenie, jakie Ukraińcy przywiązują do niszczenia zapasów amunicji dla rosyjskiej artylerii.
Jest bardzo prawdopodobne, że większość tych najnowszych ataków na dalekie zaplecze Rosjan to dzieło dostarczonych z USA wyrzutni HIMARS. Wystrzeliwane z nich rakiety GMLRS mają zasięg maksymalny około 85 kilometrów i są naprowadzane przy pomocy GPS oraz wewnętrznego układu nawigacyjnego. Czyni to je bardzo celnymi nawet na skraju swojego zasięgu, w przeciwieństwie do niekierowanych Smierczów czy znacznie starszych i mniej celnych Toczek, które nieco kompensują brak precyzji silną głowicą o masie pół tony. W porównaniu z nimi GMLRS oferują jednak znacznie wyższą pewność skutecznego trafienia i powtarzalność, bo mniej zależy od przypadku.
Amerykanie dostarczyli na razie tylko cztery wyrzutnie HIMARS. Ukraińcy poinformowali o tym oficjalnie 23 czerwca. Dwa dni później pojawiło się pierwsze nagranie mające przedstawiać efekt uderzenia rakiet GMLRS. W nocy zniszczyły rosyjskie centrum dowodzenia na zapleczu frontu w rejonie miasta Izium. Następnego dnia w tej samej okolicy, około 60 kilometrów od najbliższych ukraińskich pozycji, doszło do ataku na duży skład amunicji, który wybuchał i płonął przez wiele godzin.
Wszystko wskazuje na to, że Ukraińcy, korzystając z wysokiej mobilności systemów HIMARS, bo to w praktyce lekkie pojazdy na podwoziu terenowej ciężarówki, atakują nocami z dawna namierzone cenne obiekty Rosjan rozrzucone po całej wschodniej Ukrainie. Takie, których wcześniej nie mogli sięgnąć, albo nie dali rady ze względu na względną niecelność Smierczy i Toczek, oraz podatność tych ostatnich na przechwycenie przez rosyjską obronę przeciwlotniczą.
Operacja przeładowania ukraińskiego HIMARSa. Dzięki umieszczeniu rakiet w palecie i systemowi podnośników w wyrzutni zajmuje to kilka minut.
Czy taka seria ataków na magazyny amunicji, paliw i innych zapasów istotnie ograniczy działania rosyjskiej armii, trudno będzie ocenić. Jednak na pewno nie pozostanie bez wpływu na zaplecze logistyczne agresora, w jakimś stopniu osłabiając jego potencjał. W najbliższych tygodniach w ręce Ukraińców mają trafić kolejne wyrzutnie HIMARS. Amerykanie zapowiedzieli sześć. Dodatkowo trwają szkolenia Ukraińców i przygotowania do przekazania cięższego odpowiednika HIMARSów, czyli wyrzutni M270 MLRS. To pojazdy gąsienicowe, mogące wystrzelić dwa razy więcej rakiet GMLRS na raz. Przekazanie po trzy zapowiedzieli Niemcy i Norwegowie. Niesprecyzowaną liczbę mają dodać od siebie Brytyjczycy.
Skoro zaledwie kilka wyrzutni HIMARS wywołuje takie szkody na rosyjskim zapleczu, to 3-4 razy tyle może mieć naprawdę zauważalny wpływ. Choć Rosjanie na pewno zaczną przystosowywać się do tej nowej rzeczywistości, umieszczając obiekty w rodzaju składów amunicji około stu kilometrów od linii frontu. Będzie to jednak oznaczać większe obciążenie dla logistyki, która będzie musiała pokonywać dodatkowe kilometry w celu zaopatrzenia walczących oddziałów. Jednak trudno spodziewać się, żeby kilkanaście, może około 20 wyrzutni rakiet, nawet tak dobrych jak GMLRS, przeważyło szalę tak rozległego konfliktu.
Znacznie większy efekt mogłoby mieć dostarczenie cięższych rakiet balistycznych ATACMS, które mogą być wystrzeliwane z wyrzutni HIMARS i M270. Mają zasięg do 300 km i wysoką celność. Efektem byłaby zdolność Ukraińców do sięgnięcia niezliczonych strategicznych obiektów na terenie Rosji, takich jak baza morska w Sewastopolu, most nad cieśniną Karczeńską, liczne bazy lotnicze, składy amunicji, paliw czy kluczowe stacje kolejowe. Amerykanie nie chcą jednak ich na razie dostarczyć, najpewniej z obawy przed reakcją Rosji, ponieważ niezaprzeczalnie byłaby to dla niej drastyczna eskalacja konfliktu.
Można więc się spodziewać, że rosyjska strategia powolnego miażdżenia Ukraińców walcem artylerii będzie w najbliższej przyszłości kontynuowana, choć może nieco mniej intensywnie ze względu na problemy z amunicją. Choć trudno na razie ocenić wpływ ukraińskiej kampanii ataków na składy. Niezależnie od tego Rosjanie skupią się teraz na kontrolowanych przez Ukraińców obszarach obwodu Donieckiego, z kluczowymi miastami Kramatorsk i Słowiańsk na czele. Można się spodziewać, że Ukraińcy w tym rejonie w najbliższym czasie będą pod coraz cięższym ostrzałem artylerii rosyjskiej przeniesionej ze zdobytego obwodu Ługańskiego.