Europa musi uczyć się na błędach z przeszłości i zadbać o to, by żadna ze stron nie została upokorzona, gdy Rosja i Ukraina będą negocjować pokój
- wypalił niedawno Emmanuel Macron.
W tym momencie żadna ze stron nie powinna być upokarzana ani wykluczana, jak to miało miejsce w przypadku Niemiec w 1918 roku
- dodał francuski prezydent, nawiązując do traktatu wersalskiego, którego postanowienia były dla Niemiec niezwykle dotkliwe politycznie, militarnie i gospodarczo.
Na tym jednak nie koniec. Z wywiadu Wołodymyra Zełenskiego dla włoskiej telewizji RAI mogliśmy się dowiedzieć, że w swoim dążeniu do nieupokarzania żadnej ze stron konfliktu francuski prezydent posunął się do sugerowania swojemu ukraińskiemu odpowiednikowi istotnych ustępstw terytorialnych względem Rosji. Wszystko po to, aby "pomóc Putinowi wyjść z wojny z twarzą".
Pałac Elizejski stanowczo zdementował słowa Zełenskiego, jakoby Macron namawiał ukraińskiego prezydenta do oddania Kremlowi części swojego terytorium, ale i Kijów bardzo twardo wyraził swoje stanowisko w tej kwestii.
Chcemy, żeby rosyjska armia opuściła nasze ziemie. To nie my jesteśmy na rosyjskiej ziemi. Nie pomożemy Putinowi zachować twarzy, płacą za to naszym terytorium. To byłoby niesprawiedliwe
- powiedział Zełenski w rozmowie z telewizją RAI.
Więcej o wojnie w Ukrainie i podejściu do niej czołowych polityków Zachodu przeczytaj na stronie głównej Gazeta.pl
A skoro jesteśmy już przy Włochach, to premier Mario Draghi po spotkaniu z amerykańskim prezydentem Joe Bidenem wypowiedział warte odnotowania i refleksji słowa.
Zgodziliśmy się co do tego, że musimy kontynuować wspieranie Ukrainy i wywieranie presji na Moskwę, ale również, że musimy zacząć zadawać sobie pytanie, jak wypracować pokój
- ocenił szef włoskiego rządu.
Ludzie chcą myśleć o możliwości zawieszenia broni i wznowieniu wiarygodnych negocjacji. Taka jest dzisiaj sytuacja. Musimy się głęboko zastanowić, jak na to odpowiedzieć
- dodał Draghi.
Włoski polityk nie wspomniał ani o tym, kim są domagający się szybkiego wypracowania pokoju "ludzie" - Włosi? Ukraińcy? Światowa opinia publiczna? - ani czym w jego ocenie są „wiarygodne negocjacje", ani o tym, że w przeszłości negocjacje pokojowe z Rosjanami skończyły się próbą otrucia dwóch przedstawicieli strony ukraińskiej.
W bardzo podobnym tonie do Draghiego wypowiadał się ostatnio niemiecki kanclerz Olaf Scholz, który przeprowadził z Putinem 75-minutową rozmowę telefoniczną. "W Ukrainie musi jak najszybciej dojść do zawieszenia broni" - napisał po niej na Twitterze.
W obliczu powagi sytuacji militarnej i konsekwencji wojny w Ukrainie, zwłaszcza w Mariupolu kanclerz Niemiec wezwał prezydenta Rosji do jak najszybszego zawieszenia broni, poprawy sytuacji humanitarnej i postępów w poszukiwaniu dyplomatycznego rozwiązania konfliktu
- doprecyzował rzecznik niemieckiego rządu Steffen Hebestreit.
W słowach zarówno francuskiego prezydenta, jak i włoskiego premiera czy niemieckiego kanclerza na pierwszy rzut oka nie ma niczego niewłaściwego. Zgodzimy się, że chyba wszyscy chcieliby końca wojny w Ukrainie. Żaden ze wspomnianych polityków otwartym tekstem nie stanie przeciwko Ukrainie, bowiem oznaczałoby to ni mniej, ni więcej a polityczne samobójstwo. Między wierszami można jednak z powyższych wypowiedzi sporo wyczytać. Po pierwsze, padają w momencie, gdy Rosja utknęła w Donbasie i nawet realizacja "planu minimum", jakim stało się oderwanie tych terenów od Ukrainy, jest niepewna. Po drugie, ani Macron, ani Draghi, ani Scholz nie mówią o tym, że warunkiem sine qua non zawarcia pokoju jest wycofanie się rosyjskich wojsk z terytorium Ukrainy. Wreszcie po trzecie, wszyscy trzej politycy popełniają podstawowy błąd w relacjach z Rosją i Putinem - jako pierwsi chcą wyjść z propozycją rozmów, negocjacji, szeroko rozumianego dialogu.
Perfekcyjnie wyjaśniła to nie tak dawno estońska premier Kaja Kallas.
Jeśli teraz myślimy "OK, zaoferujmy coś Rosji", ale wtedy w praktyce dostaną coś, czego nie mieli wcześniej
- stwierdziła w jednym z telewizyjnych wywiadów. Po czym przeszła do niezwykle celnej diagnozy kremlowskiego stylu negocjacji, opisanego niegdyś przez byłego szefa radzieckiej dyplomacji Andrieja Gromyko.
Po pierwsze, żądaj wszystkiego. Nie proś, tylko żądaj czegoś, co nigdy nie było twoje. Po drugie, stawiaj ultimata, formułuj groźby. Po trzecie, nie ustępuj nawet o cal w negocjacjach, ponieważ na Zachodzie zawsze będą ludzie, którzy coś ci zaoferują. Wtedy, w końcowym rozrachunku, będziesz mieć jedną trzecią albo nawet połowę czegoś, czego nie miałeś wcześniej. Musimy mieć to na uwadze przez cały czas
- podsumowała Kallas.
Trudno o lepszy opis postawy Kremla niż ten przytoczony przez szefową estońskiego rządu. Na łamach Gazeta.pl już w 2019 roku, w piątą rocznicę aneksji Krymu przez Rosję, przestrzegał przed tym dr Adam Eberhardt.
Rosyjski scenariusz nie zakłada kompromisu. Im więcej ustępstw uzyska Putin, tym więcej później zażąda, a każdy gest potraktuje jako przejaw słabości. To jest niekończące się przeciąganie liny
- powiedział wówczas dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich. Kiedy rozmawialiśmy z nim już po rozpoczęciu inwazji na Ukrainę, podtrzymał swoje słowa sprzed trzech lat: - Putina prowokuje słabość.
Teraz rodzą się dwa zasadnicze pytania. Pierwsze: Zachód, zwłaszcza kraje "starej UE", tego nie rozumie, czy jedynie udaje, że nie rozumie? I pytanie drugie: jeśli Zachód udaje, że nie rozumie kremlowskiego modus operandi, to jakie interesy mu przyświecają i co chce dla siebie ugrać? Jako że drugi scenariusz jest znacznie prawdopodobniejszy, więc warto zrozumieć logikę, która idzie za takim sposobem działania czołowych europejskich polityków.
Po pierwsze, ani Paryż, ani Rzym, ani Berlin nie chcą destabilizacji sytuacji na Kremlu. Niezależnie, czy mówimy o obaleniu Putina, ogólnokrajowej rewolucji czy rozłamie na szczytach władzy i Rosji pogrążonej na lata albo nawet dekady w chaosie. Putin jest geopolitycznym bandytą, a na krajowym podwórku krwawym i bezwzględnym dyktatorem, ale jest już dobrze znany i przez ponad dwie dekady Zachodowi udawało się jakoś z nim żyć. Niestety z naciskiem na „jakoś", bo w tym układzie to Putin robił, co chciał, a Zachód patrzył na jego działania przez palce. Dlatego lepszy znany i zły Putin niż jedna, wielka niepewność.
Po drugie, wspomnianym trzem państwom bardzo zależy na stabilizacji sektora energetycznego w Unii Europejskiej. Koniec dramatycznych i pospiesznych poszukiwań alternatyw dla rosyjskich źródeł energii oraz kres spekulacji cenami gazu i podbijania wartości baryłki ropy to scenariusz, który byłby mile widziany przez Macrona, Draghiego i Scholza. A ponieważ Rosja nigdy nie zagrażała bezpośrednio ich krajom i ich społeczeństwom, (ewentualne?) wystawienie rachunku za utrzymanie dawnego status quo Ukrainie nie powinno nikogo dziwić.
Po trzecie, Francja, Niemcy i Włochy są od lat mocno związane z Rosją i rosyjskim rynkiem gospodarczo. Im dotkliwsze i im dłuższe sankcje na Kreml za inwazję na Ukrainę, tym większe straty dla francuskich, niemieckich i włoskich firm. To oczywiste, że przywódcy tych państw woleliby "jakiś" pokój między Ukrainą i Rosją, po którym można byłoby znieść i/lub złagodzić przynajmniej część nałożonych w ostatnim kwartale sankcje gospodarczych.
Po czwarte, kryzys żywnościowy. Mało kto zdaje sobie sprawę i bardzo mało miejsca poświęcane jest temu tematowi w unijnej debacie publicznej, ale reperkusje rosyjsko-ukraińskiego konfliktu mocno odczują też kraje Afryki Północnej i Bliskiego Wschodu. Ich bezpieczeństwo żywnościowe w dużym stopniu zależy od dostaw (zwłaszcza zboża) z Ukrainy i Rosji. Załamanie tego łańcucha dostaw - a z tym muszą się dzisiaj mierzyć - może w najgorszym rozrachunku oznacza nawet klęskę głodu. To przełożyłoby się na masową migrację ludności do Europy. Włosi, Francuzi i Niemcy, jako potencjalne miejsca docelowe takiej migracji, chcą tego scenariusza za wszelką cenę uniknąć.
Wreszcie argument piąty, na który zwrócił ostatnio uwagę Ralph Gert Schöllhammer w "The Wall Street Journal", a mianowicie przearanżowanie politycznego układu sił w Europie i Unii Europejskiej w przypadku sukcesu Ukrainy. Zwycięska Ukraina jeszcze mocniej przyspieszyłaby w kierunku akcesji do Unii Europejskiej. Wspomagana funduszami z UE i Stanów Zjednoczonych, zdołałaby się odbudować i w perspektywie dziesięciu, może piętnastu, lat miałaby szanse do UE przystąpić. To natomiast oznaczałoby wielką geopolityczną zmianę we Wspólnocie.
Unia Europejska jest zbudowana wokół Niemiec i Francji, a oba kraje zazdrośnie broniły swojej pozycji najważniejszych graczy w Europie. Politycy we Francji i Niemczech są świadomi, że UE z Ukrainą mogłaby prowadzić do konkurencyjnej (wobec osi Paryż - Berlin - przyp. red.) osi Warszawa - Kijów, a to coś, czego ani Francja, ani Niemcy nie chcą. Ukrainie politycznie i kulturowo bliżej do Polski niż Niemiec, co oznaczałoby, że niemieckie wpływy w UE mogłyby się istotnie zmniejszyć i zostać zastąpione rosnącą pozycją Europy Wschodniej
- czytamy w "WSJ".
Zrozumienie powodów działania liderów "starej Unii" to jedno, ale konsekwencje tychże działań to już zupełnie co innego. A negatywnych skutków opisanej powyżej postawy nie brakuje. Bynajmniej nie chodzi tu wyłącznie o postawę wątpliwą moralnie, ale przede wszystkim o zagrożenie dla geopolitycznego porządku, na którym opiera się współczesny Zachód. Paradoks polega również na tym, że nawet z perspektywy długoterminowych interesów własnych państw panowie Macron, Draghi i Scholz, być może nieświadomie, kręcą sznur na własne polityczne szyje. Swoje i swoich krajów.
Przede wszystkim, jest to gra na podział szeroko rozumianego Zachodu i osłabienie pozycji NATO oraz Unii Europejskiej w rozmowach i relacjach z Kremlem. Jak już napisaliśmy powyżej, Putin nie uznaje czegoś takiego jak kompromis ani dialog, to dla niego przejawy słabości, które należy bezwzględnie wykorzystać.
On nie wierzy w to, że można się z kimś nie zgadzać. Jedyne rzeczy, w które wierzy to wojna i siła. Zagraniczne państwa są tą siłą. Więc kiedy w kraju wybucha jakiś zryw społeczny, oznacza to, że któreś z państw użyło wobec Rosji siły. I tego Putin się obawia
- mówił niedawno w wywiadzie dla Gazeta.pl ceniony rosyjski politolog prof. Grigorij Judin. Jak dodał, w optyce Kremla "Zachód blefuje - całe NATO to jeden wielki blef, który w praktyce nie istnieje".
Ustąpienie Putinowi w sprawie Ukrainy i naleganie przez Zachód na szybkie podpisanie traktatu pokojowego, zamiast na podpisanie traktatu korzystnego dla będącej ofiarą rosyjskiej agresji Ukrainy, to także mocny cios w geopolityczny porządek współczesnego świata. Coś takiego pokazałoby, że rewizjonistyczna polityka ma się świetnie i jest doskonałym narzędziem do osiągania celów, które wydawałoby się, że w trzeciej dekadzie XXI wieku są powszechnie nieakceptowalne. Co prawda, pewne konsekwencje agresywnych działań będzie trzeba ponieść, ale na końcu to i tak Zachód pierwszy ustąpi, bo zależy mu tylko na powrocie do "business as usual".
Osłabienie pomocy dla Ukrainy i ryzykowanie, że Kijów nie obroni się przed agresją Kremla jest też bardzo niebezpieczne dla państw, które liczą, że w ten sposób odbudują status quo sprzed 24 lutego. Nie odbudują. Tamtego świata już nie ma. Jeśli Ukraina upadnie, Rosja pójdzie dalej na Zachód. Nie dziś i nie jutro, ale w perspektywie kilku lat. Bo ustępstwa jedynie rozzuchwalają Putina. Tak było od 20 lat i tak jest nadal. Świetnie tłumaczył to niedawno na łamach Gazeta.pl słowacki reporter wojenny Tomáš Forró.
Kwestią czasu byłyby kolejne ataki, kolejne operacje. Rosja próbowałaby dokonać rozbioru Ukrainy. Robiłaby to metodą salami - odcinała kolejne części ukraińskiego państwa kawałek po kawałku
- mówił pytany o scenariusz, w którym ukraińska obrona Donbasu upada.
To oznaczałoby koniec Ukrainy. Zresztą nie tylko Ukrainy, lecz także całego ładu międzynarodowego, o który walczy dzisiaj i Ukraina, i Zachód. W ciągu najwyżej kilku lat rosyjska ofensywa przesunęłaby się pod nasze granice
- przekonywał autor książki "Apartament w hotelu wojna", poświęconej wojnie w Donbasie.
Zdaniem Forró, upadek Ukrainy albo nawet samego Donbasu oznaczałby potężny crash test dla całego NATO. Kilka lat permanentnego konfliktu i stałych napięć dyplomatycznych oraz militarnych mogłoby mocno nadwątlić solidarność Zachodu, którą przy okazji inwazji na Ukrainę Zachód tak bardzo zaskoczył Putina.
Powiem to zupełnie wprost: nie wiem, czy po takich kilku bardzo trudnych i wymagających latach bylibyśmy jako NATO tak samo zwarci, jak jesteśmy dzisiaj. Nie wiem też, czy nasi potężni zachodni partnerzy byliby gotowi poświęcić tysiące swoich żołnierzy, żeby umierali za nasze ziemie
- ocenił słowacki dziennikarz.
Ukraina potrzebuje konsekwentnego i silnego wsparcia także z tego powodu, że Zachód ma być może jedyną w swoim rodzaju okazję do poważnego osłabienia albo nawet odsunięcia od władzy Putina. Oczywiście nie bezpośrednio i nie natychmiast, ale jeśli Putin będzie musiał zapłacić cenę za zakończoną niepowodzeniem agresję na Ukrainę, to z perspektywy Zachodu gra jest warta świeczki.
Cały system jest aktualnie pod niesamowitą presją. To sytuacja bez precedensu. Nigdy nie widziałem czegoś takiego. Jeśli ta presja się utrzyma, w systemie pojawią się pęknięcia i niektórzy ludzie mogą zwrócić się przeciwko Putinowi
- diagnozował niedawno nastroje na Kremlu rosyjski politolog prof. Grigorij Judin. W tym kontekście warto nadmienić, że strach Zachodu przed tym, kto może przyjść po Putinie jest naiwny i aż do przesady asekurancki. Kto by to nie był, nie uzyska (a na pewno nie przez najbliższe lata) tak silnej pozycji, jaką miał Putin. I już tylko to sprawia, że dla Zachodu byłaby to zmiana korzystna.
Wreszcie kwestia być może najmniej doniosła strategicznie, ale ostatnie trzy miesiące pokazały nam wszystkim, że niebezpiecznie byłoby o niej zapominać. Moralność i stanie po właściwej stronie historii. Europa pamięta aż za dobrze, czym skończyło się ustępowanie opętanemu obsesją podbojów tyranowi, kiedy trzeba było twardo mu się postawić. Przeszło 80 lat później sytuacja się powtarza, a kluczowa część Zachodu zdaje się kompletnie nie pamiętać tamtej jakże bolesnej lekcji.
Uczymy się historii, żeby móc zapobiegać powtarzaniu się tego, co już się wydarzyło. Niestety nie jesteśmy w tym zbyt dobrzy, więc widzimy, że historia powtarza się cały czas. Cała ukraińska sytuacja jest tego kolejnym dowodem
- przestrzegała dopiero co w wywiadzie dla Gazeta.pl bośniacka badaczka zbrodni wojennych Arnesa Buljušmić-Kustura.
W tym kontekście dużym optymizmem napawają słowa prezydenta Andrzeja Dudy wypowiedziane niedawno na posiedzeniu Rady Najwyższej Ukrainy.
Pojawiły się niepokojące głosy, mówiące, że Ukraina powinna poddać się żądaniom Putina. Tylko Ukraina ma prawo decydować o swojej przyszłości. Nic o tobie bez Ciebie
- stwierdził polski polityk, za co otrzymał rzęsiste brawa. Oby i przywódcy największych europejskich państw zrozumieli tę oczywistą prawdę. Zanim będzie za późno. I dla Ukrainy, i dla Europy.