Oficjalnie wiadomo tyle, że drony Flyeye i Warmate, produkowane przez polską firmę Grupa WB, są na uzbrojeniu ukraińskiej armii. Już do wielu lat, ale dopiero teraz przechodzą prawdziwy intensywny chrzest ognia. Szczegóły ich użycia są tajemnicą, choć według nieoficjalnych informacji mają się sprawdzać i przysparzać Rosjanom nieprzyjemności.
Gazeta.pl wybrała się na niewielkie lotnisko aeroklubowe w Gliwicach, aby z bliska przyjrzeć się tym maszynom i pokazać szczegółowo jak działają.
Gliwice to miasto narodzin Flyeye i Warmate. Mieści się tam siedziba firmy Flytronic, założonej w 2008 roku, która rok później stała się częścią obecnej Grupy WB (wówczas WB Electronics). To tam do dzisiaj znajduje się jedyna linia produkcyjna Flyeye oraz Warmate. I to tam, na niewielkim lotnisku aeroklubowym, testowane są różne nowe rozwiązania, które potem trafiają w ręce - między innymi - polskich i ukraińskich żołnierzy.
To, co pierwsze rzuca się w oczy, to poręczność. Flyeye potrafi latać nawet na 3,5 kilometra wysokości przez kilka godzin, ale waży tylko około 12 kilo, czyli tyle, co standardowa zgrzewka butelek wody mineralnej z okładem. Kiedy pada komenda przeprowadzenia startu, to wszystko dzieje się tak szybko, że operatorzy kamer muszą w popłochu biec, aby zdążyć go nagrać. Kilka szybkich testów, podnieść do góry i ustawić prawie pionowo, włączyć silnik elektryczny na maksymalną moc i właściwie to puścić, bez konieczności wkładania wielkiego wysiłku w rzucanie do góry. Kilkadziesiąt sekund od pierwszej komendy i maszyna zajmuje się sama sobą w powietrzu. Choć, jak mówią przedstawiciele firmy, cała procedura wymaga jednak trochę treningu, żeby start nie skończył się zaryciem w ziemię kilka metrów dalej.
W powietrzu dron działa już automatycznie. Nie jest zdalnie sterowany za pomocą joysticka, ale po prostu porusza się po trasie wyznaczonej mu przez operatora na mapie. Wszystko, co konieczne do zarządzania maszyną, to stanowisko kontroli przypominające dużego i wzmocnionego laptopa w walizce, podpinany do niego pad podobny do tych z konsoli do gier, oraz antena i jakieś źródło zasilania. Dotykowy ekran laptopa pozwala łatwo zarządzać lotem maszyny i obserwować, co widzi. Do zmiany trasy, wysokości lotu czy prędkości wystarczy kilka ruchów.
Pulpit operatora Flyeye. Po lewej mapa, po prawej obraz z kamer Fot. Gazeta.pl
Pad jest przeznaczony do kontrolowania głowicy obserwacyjnej umieszczonej na spodzie drona. Obsługa jest na tyle intuicyjna, że dziennikarz bez szkolenia może po kilku sekundach zacząć sam obserwować okolicę. Całość jest zintegrowana tak, że pomimo ruchów drona latającego po zadanej trasie, można praktycznie bez przerwy obserwować wybrany punkt. Oprogramowanie wielce to ułatwia, na przykład automatycznie utrzymując "wzrok" drona na punkcie, na który nakierował go człowiek. Obsługa urządzenia przypomina to, czego można doświadczyć w grach komputerowych, ale efekty są nawet lepsze niż to, co wymyślono na potrzeby rozrywki.
Jednocześnie, zauważenie czy usłyszenie maszyny z ziemi jest znacznie trudniejsze niż można by się spodziewać. Flyeye jest w praktyce motoszybowcem, który przy odpowiednich warunkach, może latać znacznie dłużej niż standardowe 2,5 godziny. Zwłaszcza w ciepłe dnie, kiedy jest dużo prądów wznoszących w powietrzu. Silnik działa tylko przez około 10 procent czasu lotu. Większość czasu maszyna szybuje, a dopiero kiedy opadnie do określonej minimalnej wysokości, uruchamia napęd i wznosi się o kilkadziesiąt metrów. I znów szybuje. W praktyce wypatrzenie jej i usłyszenie nie jest więc łatwe. Kiedy odleci nawet kilkaset metrów dalej, wymaga to już mocnego skupienia i szczęścia. Co dopiero z kilometra, albo dwóch?
Dodatkowo twórcy drona twierdzą, że jest bardzo trudno wykrywalny dla radarów ze względu na rozmiar, małą prędkość (do około 100 km/h) i zastosowane materiały. Zapewniają też, że udało im się je również uodpornić na działanie systemów walki elektronicznej, czyli generalnie zakłócanie. Ręczne zakłócarki w rodzaju tych prezentowanych przez Ukraińców, mają być totalnie nieskuteczne i nadawać się tylko na najprostsze cywilne drony.
W efekcie Flyeye mają mieć wysoką przeżywalność. Nieoficjalnie, od czasu początku służby w Ukrainie w 2015 roku, żaden miał nie zostać zestrzelony. Oficjalnie takich informacji nie ma, ale faktycznie do tej pory nie wypłynęły żadne zdjęcia zestrzelonej maszyny tego typu. Ukraińcy używają ich głównie do szukania celów dla swojej artylerii. Wiele nagrań ostrzałów Rosjan, które można regularnie oglądać w sieci, zostało wykonanych przez kamery tych dronów.
Drugim produktem latającym z Gliwic, które Ukraińcy wykorzystują na wojnie, są Warmate. To opisywane przez nas już kilka razy drony-kamikadze. Profesjonalnie nazywane amunicją krążącą. Ich podstawowym zdaniem jest wlecieć w cel i wybuchnąć. To niewielkie samolociki, mniej więcej o połowę mniejsze od Flyeye. Nie nadają się do niszczenia ciężko opancerzonych celów jak czołgi czy bunkry, ale do lekko opancerzonych transporterów, czy w ogóle nieopancerzonych ciężarówek, już tak.
Oficjalnie nie ma żadnych informacji na temat wykorzystania Warmate w wojnie. Nieoficjalnie wiadomo, że jak najbardziej walczą. Mają je wykorzystywać głównie zespoły wojsk specjalnych do atakowania cennych celów na zapleczu linii frontu. Na przykład stanowisk dowodzenia, pojazdów walki elektronicznej, przeciwlotniczych, ciężarówek z paliwem czy amunicją. Niewielka głowica nie stanowi w takim wypadku problemu. Jest możliwe, że niektóre z głośnych przypadków zabicia wysokich rangą rosyjskich oficerów to dzieło Warmate. Podobnie jak nagrania opisane jako efekty działania artylerii, ale pokazujące zaskakująco precyzyjne trafienia w bardzo cenne pojazdy systemu walki elektronicznej ustawione ciasno między budynkami, które jakimś cudem nie zostały uszkodzone podczas ostrzału.
Dotychczas pojawiły się zdjęcia tylko dwóch zniszczonych dronów Warmate. Sfotografowano je w Enerhodarze, gdzie mieści się zaporoska elektrownia jądrowa.
Rosyjskie źródła twierdziły, że zestrzelono je podczas próby ataku na elektrownię, ale to na pewno propaganda, ponieważ byłby to absurdalnie nieadekwatny cel dla tych maszyn. Jest prawdopodobne, że szczątki dronów, które wcale nie zostały zestrzelone, przywieziono w to miejsce.
Ze strony ukraińskiej wypłynęły jedynie dwa zdjęcia Warmate szykowanych do użycia gdzieś na froncie.
Na jednym z tych zdjęć widać, jak te drony startują - z niewielkiej wyrzutni pneumatycznej. Następnie wzbijają się na 50-100 metrów i na takiej wysokości mogą latać z prędkością podobną do Flyeye przez około godziny. Dzięki mniejszym rozmiarom są jeszcze trudniejsze do wykrycia, nie wspominając o próbach zestrzelenia.
Sterowanie odbywa się przy pomocy terminala podobnego do tego od Flyeye, choć mniejszego. Maszyna też porusza się automatycznie po wyznaczonej trasie, ale operator może przejąć nad nią bezpośrednią kontrolę i sterować. Kamera w głowicy pozwala znaleźć cel, zidentyfikować go i oznaczyć. Zazwyczaj wstępnie znajduje go jakiś inny środek rozpoznania, czy to większy dron w rodzaju Flyeye, czy zwiadowcy. Po uzbrojeniu i wydaniu komendy Warmate sam wchodzi w nurkowanie i wykonuje samobójczy atak, który można przerwać tak długo, jak jest łączność z maszyną.
Największym ograniczeniem drona jest odległość, w jakiej może utrzymać kontakt z operatorem. Kiedy oni i antena do łączności drogą radiową stoją na płaskim terenie, bez większych przeszkód terenowych w rodzaju góry i wysokie drzewa, to będzie mógł operować dronem w odległości około 12 kilometrów. W praktyce bywa to jednak mniej. Na podobnej zasadzie ograniczony jest Flyeye. Ten lata jednak wyżej i do kontrolowania go można użyć większych anten, więc zasięg w praktyce jest wydłużony do 40-50 kilometrów.
Lekarstwem na ograniczony zasięg łączności ma być nowe rozwiązanie oferowane przez Grupę WB, czyli niewielki moduł do retransmisji danych. Można go zamontować do np. Flyeye i jedyna różnica widoczna z zewnątrz to będzie czarna antenka wystająca z dołu maszyny. Dzięki temu dron zamieni się w latającą stację przekaźnikową, która będzie pośredniczyć w kontakcie pomiędzy na przykład operatorem a Warmate. Wówczas zasięg tego drugiego może się wydłużyć do kilkudziesięciu kilometrów. Czy coś takiego już trafiło do Ukrainy, nie wiadomo.
Alternatywnym rozwiązaniem jest traktowanie dronów jak pałeczek w sztafecie. Na przykład Flyeye może wystartować gdzieś z bezpiecznego miejsca na zapleczu frontu, dolecieć w rejon walk i tam kontrolę nad nim przejmie wysunięty operator. Później może on "oddać" maszynę i przejąć pod zarząd drugą, która w międzyczasie zostanie przygotowania i wystartuje. Na takiej zasadzie można obserwować wybrany obszar praktycznie bez przerwy, korzystając z kilku dronów, ładowanych na zmianę. Tak Ukraińcy mogą jak najbardziej robić, ponieważ według szczątkowych informacji mają znaczną liczbę Flyeye.
Grupa WB wystrzega się jednak podawania jakichkolwiek konkretnych informacji na temat użycia swojego sprzętu w boju. Podkreśla, że prawo do tego mają klienci. - Powiem tyle. Jesteśmy proszeni o więcej naszych maszyn. Użytkownik musi być więc zadowolony z tego, jak się sprawują - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Dawid Bielecki, członek zarządu Flytronic.
W związku z ogromnymi zamówieniami cała GRUPA WB stoi obecnie w obliczu swoistej klęski urodzaju, ale też ogromnego wzrostu. Przedstawiciele firmy niezmiennie zachęcają nowych ludzi do pracy. Dotyczy to zwłaszcza inżynierów, kuszonych możliwością rozwoju futurystycznych projektów, które na dodatek znajdują klientów
Klęskę urodzaju powoduje nie tylko Ukraina. Polskie wojsko w ciągu ostatniego pół roku, po latach zastoju, rzuciło się kupować drony, w tym Flyeye, Warmate i nowy system Gladius, też od Grupy WB. Dodatkowo, w ostatnich dniach firma podpisała kontrakt z Gruzją na produkcję bezzałogowców. Nie ulega właściwie wątpliwości, że wobec wojny w Ukrainie dobitnie podkreślającej znaczenie dronów i wzrostu wydatków na obronność we właściwie wszystkich państwach regionu, pracy może być jeszcze więcej.