Sheryl Sandberg, szefowa operacyjna Mety, jedna z najbardziej wpływowych kobiet na świecie, stwierdziła z okazji dnia kobiet, że "dwa kraje rządzone przez kobiety nie poszłyby na wojnę".
Intuicyjnie można założyć, że Sandberg ma rację - kobiety są zwykle łagodniejsze, bardziej empatyczne i koncyliacyjne, a mężczyźni bardziej agresywni i zbyt pewni siebie, co jest istotnym czynnikiem, gdy mowa o wywoływaniu wojen. Jednocześnie kobiety łagodniejsze często są odsiewane przez polityczne sito, a te, które zostaną liderkami, częściej muszą udowadniać swoją siłę. Jak wskazuje badanie, na które powołuje się Forbes, by przełamać stereotyp o słabości, kobiety mogą w konfliktach zbrojnych postępować ostrzej.
Autorzy książki "Why Leaders Fight?" przeanalizowali ogromną pulę przywódców i sprawdzili, jak płeć wpływa na agresję militarną. Analiza wskazała, że co najmniej jeden konflikt zbrojny wywołało 36 proc. liderek i 30 proc. liderów. Jeśli zaś chodzi o skalę ataków, wojnę wywołała tylko jedna kobieta - Indira Ghandi.
Badacze są więc zdania, że kobiety na czele państw są równie skłonne do wywoływania konfliktów, jak mężczyźni, a decyzja o wszczęciu sporu militarnego znacznie bardziej zależy od państwa i sytuacji, w której się znajduje, niż płci przywódcy.
Słowem - Sandberg nie ma racji, wojnę teoretycznie mogłyby prowadzić ze sobą dwa kraje rządzone przez kobiety. Podczas wojny w Ukrainie kluczowe role pełnią mężczyźni, prezydenci krajów, ale rola kobiet jest tak duża, jak nigdy wcześniej - i na poziomie liderek, i na froncie.
W przypadku tych pierwszych przyczyny są niezależne od wojny. Kobiety dziś częściej trafiają na najwyższe polityczne stanowisko i tak się złożyło większości krajów, które z powodu bliskości Rosji są narażone na jej agresje, przewodzą kobiety. Na Litwie to premierka Ingrida Simonyte, w Finlandii premierka Sanna Marin, w Szwecji premierka Magdalena Andersson, a w Estonii premierka Kaja Kallas.
Finlandia i Szwecja w obliczu agresji Rosji podjęły strategiczną decyzję o rozpoczęciu procesu wejścia do NATO. Neutralność, jaką kraje chciały zachować, już od dawna była nadszarpnięta współpracą z Sojuszem, ale wojna pokazała, jak ważne jest pełne wsparcie NATO w kryzysie, tym bardziej dla krajów tak nieodległych od Rosji. Dołączenie dwóch stabilnych, silnych demokracji z nowoczesnymi armiami to też duże wzmocnienie Sojuszu, zwłaszcza w rejonie bałtyckim.
Choć szczegóły wejścia do NATO są na razie nieznane, na 14 i 15 marca zaplanowano formalne przedstawienie stanowisk rządów obu krajów ws. członkostwa w NATO. Podpisanie dokumentów akcesyjnych może z kolei nastąpić na najbliższym szczycie, który odbędzie się w dniach 28-30 czerwca.
I tak wszystko wskazuje na to, że do NATO swoje kraje wprowadzą dwie kobiety, socjaldemokratki - pierwsza kobieta na stanowisku premierki Szwecji i najmłodsza premierka w historii Finlandii i prawdopodobnie pierwsza przywódczyni na świecie, która wychowała się w rodzinie jednopłciowej.
Pierwsze skrzypce w Ukrainie gra Wołodymyr Zełenski i jego składający się wyłącznie z mężczyzn gabinet, ale zza ich pleców wychodzą kobiety z teoretycznie drugiego politycznego garnituru.
Bardzo rozpoznawalna stała się, przed wojną umiarkowanie popularna wicepremierka Iryna Wereszczuk. Ziemowit Szczerek na łamach "Polityki" nazwał ją "ukraińską supermanką", która "dokonuje niemożliwego". Wereszczuk miała dotąd raczej niezbyt udaną karierę, w tym fatalną kampanię w wyborach na mera Kijowa, a ponadto była związana z partią skazanego za zdradę stanu Wiktora Janukowycza. Zdecydowano się jednak dać jej szansę i tak została szefową resortu ds. terytoriów czasowo okupowanych.
"I gdy wybuchła wojna, jej ministerstwo zaczęło organizować korytarze humanitarne do ewakuacji zagrożonych działaniami wojennymi Rosji. Ukraińcy w końcu docenili sprawność, którą mogła się wykazać Iryna Wereszczuk" - pisze Szczerek.
Wicepremierka w wojskowym anturażu, co jednak nie razi ze względu na jej kilkuletni staż w Siłach Zbrojnych Ukrainy, codziennie informuje o sytuacji w krytycznych regionach. I Ukraińcy doceniają to, bo tworzenie korytarzy humanitarnych, to z oczywistych przyczyn ogromne wyzwanie. - No ta kampania na mera Kijowa to była żenada, ale to, jak ona zapier**** z tymi korytarzami, to zajebista robota - powiedziała Szczerkowi dziennikarka Sofija Czeliak.
Gdy udało jej się wydobyć część cywilów ukrywających się w zakładach Azowstal, ostatniego ukraińskiego bastionu w zrównanym z ziemią Mariupolu, osobiście witała ich w Zaporożu. "Dziś jestem szczęśliwa" - napisała w mediach społecznościowych.
Druga szczególnie ważna w Ukrainie wysoko postawiona kobieta to prokuratorka generalna Iryna Wenediktowa. AP nazwało ją "kobietą, która sprawi, że Putin i jego armia zapłacą za swoje zbrodnie". - Strzegę interesu publicznego obywateli Ukrainy. A teraz widzę, że nie mogę ochronić tych martwych dzieci i to mnie boli - powiedziała dziennikarzom o swoich motywacjach do pracy. A pracy ma mnóstwo, bo choć na Ukrainę wciąż spadają bomby, to prokuratura pod jej rządami otworzyła blisko dziesięć tysięcy śledztw i zidentyfikowała setki podejrzanych.
Kiedy zaczynała pracę, urząd był przesiąknięty korupcją, musiała więc zwolnić tysiące śledczych. To trudna sytuacja w czasie pokoju, tragiczna, gdy przychodzi do pracy nad zbrodniami wojennymi. Wenediktowa współpracuje więc z grupami obrońców praw człowieka, dziennikarzami śledczymi i ekspertami z całego świata, ale też zwykłymi obywatelami, których namawia do zbierania informacji i wysyłania ich przez specjalną stronę warcrimes.gov.ua.
Wenediktowa i jej zespoły wszczynają śledztwa ws. przemocy seksualnej, tortur czy morderstw. W miastach takich jak Bucza i Irpień, gdzie dochodziło do najstraszniejszych zbrodni, prokuratorzy dosłownie liczą szczątki, bo - jak sama informowała - czasem trudno nawet nazwać je zwłokami.
Prokuratorka postawiła przed sobą zadanie przejęcia fortun Rosjan współodpowiedzialnych za wojnę, by oddać je w ręce Ukraińców. Jak relacjonuje AP, Wenediktowa występuje w telewizji publicznej nawet dwa razy dziennie - rano i wieczorem - by zapewnić rodaków, że winni zostaną ukarani, a cierpienia zrekompensowane. - Będę szczęśliwa, kiedy uda się sprzedać pierwsze wille i jachty i zwykli Ukraińcy, którzy musieli uciekać ze swoich domów, otrzymają rekompensaty. Dziękuję, dobrego wieczora, do zobaczenia - mówi do Ukraińców.
Jak zauważa prof. Hilary Matfess na łamach World Politics Review, do świata docierają symboliczne "obrazki" z udziału kobiet w wojnie w Ukrainie. Wymienić można wiele - babcie trujące rosyjskich żołnierzy zupą, strącające drony słoikami z kiszonkami, wzywające Rosjan do wkładania do kieszeni ziaren słonecznika, by - gdy zginą - urosły na nich narodowe kwiaty Ukrainy. Dalej kobiety-żołnierki, posłanka ucząca się obsługi broni, miss Ukrainy na froncie czy grupa sąsiadek robiących koktajle Mołotowa.
Opinia międzynarodowa zachwyca się ich aktami odwagi, choć - jak przekonuje Matfess - walczące kobiety to żadne novum, choć jeszcze do niedawna rzadko były powoływane do armii. Ale już wśród kombatantów nieformalnych czy niezwiązanych z aparatem państwa grup militarnych, kobiety stanowią ok. 40 proc. kombatantów, a 25 proc. wszystkich grup miało kobiety za przywódczynie.
Dziś Ukrainki stanowią obecnie około 15 proc. żołnierzy Sił Zbrojnych i we wszystkich krajach NATO jest ich coraz więcej - od 2000 roku liczba kobiet w armiach podwoiła się. Nadal wydaje się jednak, że rację miała laureatka Nagrody Nobla w dziedzinie literatury Swietłana Aleksijewicz, która w "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety" pisała:
Kiedy [o wojnie] mówią kobiety, nie ma albo prawie nie ma tego, o czym zwykle czytamy i słuchamy: jak jedni ludzie po bohatersku zabijali innych i zwyciężyli. Albo przegrali. Jaki mieli sprzęt, jakich generałów. Kobiety opowiadają inaczej i o czym innym. "Kobieca" wojna ma swoje własne barwy, zapachy, własne oświetlenie i przestrzeń uczuć. Własne słowa. Nie ma tam bohaterów i niesamowitych wyczynów, są po prostu ludzie, zajęci swoimi ludzkimi-nieludzkimi sprawami. I cierpią tam nie tylko ludzie, ale także ziemia, ptaki, drzewa. Wszyscy, którzy żyją razem z nami na tym świecie. Cierpią bez słów, a to jest jeszcze straszniejsze
Bo większość Ukrainek to cywilki, nierzadko ciche bohaterki. Nie na wysokich stanowiskach i nie na froncie, a układające na nowo życie, które inwazja Rosji wywróciła do góry nogami. Część zdecydowała się uciekać przed wojną - z jedną torbą, dziećmi i seniorami przeprawiały się na zachód, by w zaczynać wszystko od zera w obcym kraju, mieście i domu. Inne postanowiły zostać w Ukrainie i stały się głównymi żywicielami rodzin, organizatorkami i liderkami lokalnych społeczności. Bohatersko, choć medali za to nie dostaną.