- O 5 rano obudziły nas wybuchy - wspomina Katerina Czumakowa, pracowniczka Polskiej Akcji Humanitarnej, która do niedawna mieszkała w Kramatorsku w Donbasie. Miasto znajduje się mniej niż 50 km od linii frontu z prorosyjskim "republikami", gdzie strzały odnotowywano często jeszcze przed inwazją.
Dzień przed wybuchem wojny Czumakowa w rozmowie z Gazeta.pl mówiła o sytuacji w Donbasie i długoterminowych projektach realizowanych tam przez PAH. Zanim opublikowaliśmy artykuł, sytuacja zmieniła się dramatycznie wraz z nową rosyjską inwazją. Tak jak miliony mieszkańców Ukrainy, pracowniczka PAH musiała zmienić plany i podjąć trudne decyzje. W tym tygodniu w Warszawie opowiada nam o pierwszych dniach wojny i o tym, jak dotarła do Polski.
24 lutego ludzi w wielu częściach Ukrainy obudził dźwięk eksplozji. - Od razu zaczęliśmy szukać informacji o tym, co się dzieje. Ale wiedzieliśmy, że to coś poważnego - mówi Czumakowa. - Cały dzień spędziliśmy z mężem i córką w domu.
Po pierwszej fali ostrzałów sytuacja w rejonie Kramatorska uspokoiła się. - Ale śledziliśmy bez przerwy, co dzieje się w reszcie kraju - dodaje.
- Po trzech-czterech dniach mąż powiedział, że powinniśmy wyjechać gdzieś na zachód - wspomina i podkreśla, że miał rację - Jakiś czas później nasz blok został ostrzelany. Nie ucierpiał aż tak bardzo, jak budynki np. w Mariupolu, ale wybuch wyrwał drzwi z zawiasów i powybijał szyby w oknach.
Do teraz większość znajomych Czumakowej wyjechała z Kramatorska. Jej mąż został u swojej rodziny na zachodzie Ukrainy i szuka pracy. Mężczyźni do 60. roku życia nie mogą opuszczać kraju. Rodzice od lat mieszkają w okupowanej części Donbasu, dlatego nie są w stanie wyjechać na zachód - i wciąż nie chcą zostawiać domu.
Podróż z Donbasu do Polski zajęła Katerinie i dwuipółletniej Maszy pięć dni.
Z Kramatorska do Lwowa jechaliśmy pociągiem 35 godzin. W przedziale sypialnym, który normalnie ma miejsca dla czworga pasażerów, było ośmioro dorosłych, pięcioro dzieci i pies. Masza leżała na moich kolanach, ja próbowałam spać na siedząco, prawie nie mogłam wyjść z przedziału. Przez wiele godzin staliśmy na stacji w Charkowie, bo trwał ostrzał. Pamiętam, że było aż ciężko oddychać, z jednej strony przez tłum w wagonie, z drugiej - przez stres.
Podróżnym pomagali wolontariusze, którzy na stacje przynosili jedzenie, wodę, ubrania, i podawali je do przedziałów. - We Lwowie przenocowaliśmy w biurze dawnej koleżanki z pracy. Później wiele godzin staliśmy w kolejce do pociągu do Przemyśla. Sama podróż, która normalnie zajmuje dwie godziny, trwała 15 godzin - mówi.
Masza samą podróż zniosła zaskakująco dobrze. Miała bajki, kolorowanki, było trochę jak na wycieczce. Dopiero po dotarciu do Polski, gdy zeszły z nas emocje, było po niej widać, jak dotknęło ją to, co się działo. Zaczęła się zachowywać zupełnie inaczej.
W Warszawie - z pomocą miejskich urzędników oraz pracowników PAH - udało się znaleźć mieszkanie do wynajęcia oraz miejsce w przedszkolu dla Maszy. - Właściciele mieszkania, młoda para, przynieśli zabawki dla Maszy, kupili nam ręczniki, koce, nawet kawę i herbatę. Od opuszczenia domu spotykam samych dobrych ludzi, w Polsce widać, jak wiele osób pomaga - podkreśla - wszędzie widać też flagi Ukrainy, ich widok podnosi na duchu.
Choć musiała uciec z domu, teraz sama stara się pomagać innym. Niemal od razu Czumakowa wróciła też do pracy w PAH-u, choć wciąż przystosowuje się do nowej sytuacji. Dodaje, że mogłaby też pracować ze Lwowa, dokąd przyjechało i gdzie zostało wielu ludzi z obszarów Ukrainy objętych działaniami zbrojnymi.
- Ale boję się o moją córkę. Gdyby chodziło tylko o mnie, to może nawet zostałabym w Kramatorsku i tam próbowała pomagać. Ale teraz nawet w rejonie Lwowa zdarza się ostrzał i nie chcę, żeby ona musiała to słyszeć, żyć w strachu - podkreśla. - Już na dworcu we Lwowie było strasznie. Ludzie tłoczyli się w przejściu podziemnym i w pewnym momencie zabrzmiał alarm przeciwlotniczy. Wtedy jeszcze więcej ludzi tam zeszło. To było bardzo niebezpieczne. Gdyby coś tam się stało...
Z kolei w Warszawie stara się gościć w wynajętym mieszkaniu innych uchodźców. - Jest małe, ale przynajmniej mogą odpocząć przez jakiś czas - wspomina.
W Polsce Katerina Czumakowa i Masza są bezpieczne, ale towarzyszą im trudne uczucia i niepewność.
- Czasem mam poczucie winy, że ja jestem tutaj, gdzie jest bezpiecznie, a inni musieli zostać tam. To ogromna presja. Nie mam teraz dużo pieniędzy, ale co mogę, wpłacam na zbiórki i przesyłam znajomym - mówi.
Nie wiem, jak długo tutaj będziemy. Oczywiście mam nadzieję, że w Ukrainie jak najszybciej nastanie pokój i będę mogła wrócić. Ale nie mam żadnych planów. Jeszcze niedawno planowałam kolejne tygodnie i miesiące - i wszystko kompletnie się zmieniło. Do tego to już drugi raz, kiedy musiałam zostawić wszystko przez wojnę
- podkreśla Katerina. Jej rodzinna miejscowość znajduje się bardzo blisko Doniecka i kobieta uciekła stamtąd po wybuchu wojny w 2014 roku: - Teraz przechodzę przez to po raz drugi. Już chyba do końca życia nie będę robić żadnych planów. Tylko żyć z dnia na dzień.
To - dodaje - kolejny z powodów, dla których woli w tej chwili mieszkać w Polsce, a nie na zachodzie Ukrainy: żeby nie musieć uciekać kolejny raz, gdyby ta sytuacja się pogorszyła.
W tej chwili mam mniej pracy, więc cały czas śledzę wiadomości i codziennie płaczę. Wczoraj rozpłakałam się, gdy zobaczyłam rower z siedzeniem dla dziecka, bo przypomniało mi się, że jeszcze niedawno planowałam na lato z mężem i Maszą wycieczki rowerowe.
Działania PAH w Ukrainie i w Polsce można wesprzeć na: pah.org.pl/wplac