Liban tonie w długach i ciemności. Kryzys wpędził miliony w skrajne ubóstwo

Czy mam nadzieję na poprawę? Mam tylko nadzieję, że przeżyję do przyszłego miesiąca - mówi Hiba, pielęgniarka z Bejrutu. Jej pensja jeszcze trzy lata temu pozwalała utrzymać rodzinę. Teraz jest warta mniej niż 50 dolarów, kobieta może wybierać: zapłacić za mieszkanie czy jedzenie. Kryzys w Libanie wpędził miliony ludzi w głębokie ubóstwo. Większość myśli o wyjeździe z kraju.

Wszystkie rodziny wypowiadające się w artykule można wspomóc w ramach akcji "Zaopiekowani" Gazeta.pl i Fundacji Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej.

- Żyjemy w ciemności - mówi 61-letnia Hiba, kiedy ostrożnie wspinamy się po schodach do jej mieszkania w Bejrucie. Jest ciemno z tego samego powodu, z którego nie możemy skorzystać z windy - nie ma prądu. Tego dnia był już rano, przez godzinę. Gdy włączy się jeszcze raz w czasie naszej rozmowy, goszcząca nas kobieta sama jest zaskoczona. Dodatkowa godzina z włączonymi lampami to jeden z niewielu jasnych punktów jej dnia. Hiba opowie nam, że od doby nie spała - rano wróciła z nocnego dyżuru, ale nie mogą już zasnąć. - Za bardzo się martwię. Nie wiem, co będzie dalej. 

Zmartwienia to jedyne, co pozostało wielu mieszkańcom Libanu. Pogłębiający się od 2019 roku kryzys -  określany jako jedna z najgorszych zapaści gospodarczych świata od 1850 roku - wpędził miliony w biedę. Jeszcze przed jego początkiem 28 proc. mieszkańców żyło poniżej granicy ubóstwa. Teraz tylko 26 proc. jest powyżej tej linii - a więc trzy czwarte żyje w skrajnej biedzie. Wśród uchodźców z Syrii, a więc jednej piątej mieszkańców kraju, poziom skrajnego ubóstwa wzrósł z 55 proc. przed kryzysem do 90 proc. pod koniec 2020 roku.

Ludzie, którzy jeszcze trzy lata temu mieli pracę lub prowadzili własny biznes, teraz muszą ustawiać się w kolejkach po paczki z żywnością. Ci, którzy pracują, i tak nie są w stanie utrzymać rodzin. Minimalna pensja może wystarczyć np. na jedno zatankowanie samochodu - i tyle. Ludzie bez pracy są uzależnieni od pomocy. I długów - w sklepie, w aptece, u właściciela mieszkania. Większość nie widzi nadziei i rozważa opuszczenie kraju.

Przeczytaj też: Sana walczy o poród w szpitalu. Ma do kogo wracać [ZAOPIEKOWANI]

Puste konta i lodówki 

Gospodarka Libanu przed 2019 rokiem mogła sprawiać wrażenie stabilnej. Szczególnie dla odwiedzających centrum Bejrutu, pełne szklanych wieżowców projektowanych przez światowych architektów. Podróż poza centrum mogła pokazać drastycznie nierówności, szczególnie dotykające uchodźców - w kraju mieszka 1,5 mln uciekinierów z Syrii i setki tysięcy uchodźców palestyńskich.

Teraz libańska gospodarka jest porównywana nie do wieżowca, a domku z kart - lub piramidy finansowej - który runął w 2019 roku. 

Ostatnie 30 lat Liban podnosił się z wojny domowej, mierząc się jednocześnie z kolejnymi kryzysami. Aby zapobiec nowym walkom wewnątrz kraju i - w teorii - sprawiedliwie rządzić państwem, ustanowiono system podziału władzy między trzy największe religie. Prezydentem może zostać chrześcijanin (maronita), premier musi być sunnitą, a lider parlamentu - szyitą. Z kolei by zapewnić stabilność gospodarki, kurs funta libańskiego powiązano z kursem dolara i ustawiono sztywny przelicznik: 1 dolar = 1507 funtów libańskich. 

Oba rozwiązania w teorii miały służyć mieszkańcom, ale w praktyce doprowadził do kryzysu. System polityczny jest opisywany jako zabetonowany i głęboko skorumpowany, nie nadaje się do przeprowadzania reform. Gospodarka z puchnącym deficytem i system finansowy mogły funkcjonować tak długo, jak banki swobodnie dysponowały dolarami, by bez problemu wymieniać je na funty i odwrotnie. Źródeł dolarów było wiele - od libańskiej diaspory, przez milionerów z innych państw arabskich szukających miejsca do trzymania swoich pieniędzy, po zagraniczną pomoc i inwestycje. Do czasu. 

Funkcjonowanie państwa bez niezbędnych reform było możliwe w dużej mierze dzięki pożyczkom. Dług publiczny Libanu wynosi 170 proc. PKB. Jak opisywał Reuters, w pewnym momencie banki zaczęły pożyczać sobie pieniądze, by spłacać istniejące kredyty. Gdy zaczęło brakować dolarów, bank centralny przy pomocy inżynierii finansowej starał się przyciągnąć więcej obcej waluty. Ale dolary i tak odpływały z różnych powodów z libańskich banków aż do protestów w 2019 roku. Wtedy po raz pierwszy zamknięto banki i przestano wypłacać pieniądze. 

Mieszkanie rodziny Sany w prowincji AkkarMieszkanie rodziny Sany w prowincji Akkar fot. Patryk Strzałkowski / Gazeta.pl

- Wszystko funkcjonowało tak długo, jak ludzie wierzyli w stały przelicznik funta do dolara. Ale żeby móc swobodnie dokonywać wymian, banki muszą mieć rezerwy w dolarach. Gdy okazało się, że dolarów w banku nie ma, że rząd nie ma rezerw, to ta wiara pękła. I zaczęła się spirala kryzysu - mówi Wojciech Wilk, szef PCPM. Dolary zaczęto wymieniać po kursie czarnorynkowym. Początkowo 1600, 1700, 1800 funtów za dolara. Do końca roku 2019 było to ponad dwa tys. Rok później - osiem tys. W grudniu tego roku kurs dolara przebił 27 tys.

Od 2019 roku wartość libańskiej waluty spadła o ponad 95 proc. Libańczycy w ciągu miesięcy stracili swoje oszczędności. Jeśli mieli je w funtach, to dramatycznie straciły wartość. Ale nawet konta w dolarach nie uchroniły ich przed kryzysem. Ponieważ banki nie miały tych pieniędzy fizycznie, to oszczędności stały się jedynie wirtualnym zapisem - bez możliwości ich wypłacenia. O takich pieniądzach zaczęto mówić "libańskie dolary" lub "lollary". Nawet jeśli ich wymiana na funty w banku była możliwa, to po kursie dużo gorszym od czarnorynkowego. Kolejnymi ciosami była pandemia oraz wybuch w porcie w Bejrucie.

Skomplikowany kryzys odbija się w boleśnie prosty sposób na mieszkańcach Libanu. - Dollar goes up, up up, and we go down and down - mówi nam po angielsku Hiba - Dolar idzie w górę, a my idziemy na dno. W Libanie produkuje się i uprawia niewiele, kraj jest uzależniony od importu. Za sprowadzane towary trzeba płacić w dolarach, co sprawia, że wszystko, co jest sprowadzane - od jedzenia, przez leki, po paliwo - jest albo kilkanaście razy droższe, albo w ogóle niedostępne.

Odwiedzamy Hibę w jej mieszkaniu w Bejrucie. Prąd z sieci jest tylko przez godzinę lub dwie dziennie, więc wchodzimy ciemną klatką schodową. Gdy siadamy do rozmowy, słyszymy pikanie klimatyzatora, włącza się lampa. Znów podłączono prąd, drugi raz w ciągu dnia. - Mamy powód do świętowania - uśmiecha się kobieta. Jeszcze przed kryzysem libańska sieć energetyczna działała kiepsko, od kilku do kilkunastu godzin na dobę. Teraz państwowe elektrownie na ropę dostarczają najwyżej godzinę lub dwie dziennie. Prywatne generatory były powszechne, ale teraz paliwo do nich jest za drogie.

Hiba w swoim mieszkaniu w BejrucieHiba w swoim mieszkaniu w Bejrucie fot. Alex Ibrahim / PCPM

Hiba mówi, jak bardzo jest zmęczona. - Przez tę sytuację nie jestem w stanie odpocząć. Wróciłam z pracy o 7 rano i od tego czasu nie spałam. Nie mogę zasnąć. Może na pół godziny, godzinę. Cały czas są myśli o tym kryzysie. A ja przynajmniej dostaję pensję. A co z ludźmi, którzy nie pracują? Chcą nakarmić dzieci, to nie starczy im nawet na ziemniaki czy chleb. Ja mogę pracować. Jestem gotowa. Każdego wieczoru modlę się: Boże, pozwól mi pracować. Jestem bardzo zmęczona, ale mogę poświęcić moje stare lata, żeby utrzymać dzieci i wnuki. Problem w tym, że praca już nie pozwala na utrzymanie się. 

Jej pensja - 1,2 mln funtów - przed kryzysem była warta to około 800 dolarów. Teraz to mniej niż 48 dolarów*. Międzynarodowa granica ubóstwa jest obecnie ustalona na 1,9 dolara dziennie. Hiba ma 1,6 dolara dziennie. Nie tylko dla siebie. Hiba wspiera dwie dorosłe córki oraz ich dzieci. - Z mężem rozstałam się w 1997 roku. Był bardzo złym człowiekiem. Przeżyłam 20 lat w cierpieniu. Po tym powiedziałam: khalas. Dość - mówi krótko kobieta. 

Pracuję jako pielęgniarka od 21 lat. Żyliśmy dobrze. Moja pensja nam wystarczała. Ale teraz co mogę kupić za 1,2 mln? Dwie butle z gazem. Za prąd, choć prawie wcale go nie ma, płacę 100 tys. miesięcznie. Żeby mieć podłączony generator, musiałabym wydać całą pensję. Jedzenie robi się dla nas za drogie. Najpierw podrożał drób, teraz wołowina. 250 tys. za kilogram. Ryby od jakiegoś czasu oglądam tylko w telewizji. Śni mi się, żeby zjeść coś porządnego. Mam problemy z trawieniem i nie mogę jeść tylko fasoli i fasoli. 

Poza pracą w szpitalu Hiba dorabiała także jako pomoc domowa, ale - mówi - przez kryzys i pandemię bardzo trudno o tę pracę i "nawet bogaci nie mają już pieniędzy". Jedna z córek pracowała w salonie piękności, ale opieka nad dzieckiem w czasie pracy kosztuje teraz tyle, że pochłaniałaby całą pensję. - Jaki więc sens pracować? Teraz córka zajmuje się dzieckiem w domu. Ja nie mogę się nim zajmować i nie mogę zostawić mojej pracy. Jeśli ja przestanę pracować, zostaniemy z niczym. Nikt inny nam nie pomoże. Moich rodziców już nie ma; brat i siostra mają swoje dzieci, którym muszą pomóc. Jestem w tym sama.

Tonąc w długach

Jedną z największych obaw jest eksmisja. - Od dziewięciu miesięcy nie zapłaciłam czynszu. To 1,5 mln co miesiąc. Więc albo zapłacę czynsz, albo będziemy jeść. Na jedno i drugie nie starczy pieniędzy - mówi Hida.

W szczególnie trudnej sytuacji są rodziny częściach kraju, której jeszcze przed kryzysem były uboższe, jak prowincja Akkar na północy Libanu. 

Sana ma 21 lat i żyje w górskiej wsi w Akkarze. Młoda matka ma dwoje małych dzieci i jest w szóstym miesiącu ciąży. Razem z mężem wynajmuje mieszkanie w niewykończonym budynku. Betonowa podłoga, gołe ściany z pustaków. Nie ma prądu ani bieżącej wody. W kuchni stoi lodówka i kuchenka - które podarowali im mieszkańcy miasteczka. Pozostałe wyposażenie to trochę naczyń i niewielkie zapasy, ustawione równo pod ścianą. Ale gdy pada deszcz, przez niewykończone ściany i sufit przecieka woda. - Od sześciu miesięcy nie płacimy czynszu. Co miesiąc właściciel grozi, że nas wyrzuci - mówi.

Wiele rodzin w Libanie kładzie się spać z pustym żołądkiem lub je tylko najprostsze jedzenie. Kryzys to nie tylko drożyzna, lecz także brak pracy. Pensja minimalna w Libanie wynosi niespełna 700 tys. funtów. Ale wielu nie ma nawet tyle - szacunki mówią o 40-procentowym poziomie bezrobocia. Sytuacja poza dużymi miastami może być jeszcze gorsza.

Kuchnia w niewykończonym domu SanyKuchnia w niewykończonym domu Sany fot. Patryk Strzałkowski / Gazeta.pl

- Jemy ryż, fasolę z paczek żywnościowych. Żadnego mięsa. Warzywa i owoce jem, kiedy dostanę je od szwagra - mówi Hajat, matka siedmiorga dzieci.

Muna, głowa trzypokoleniowej rodziny, mieszka z dorosłymi dziećmi i wnukami w Akkarze. Troje z jej dzieci pracuje, ale to, co zarobią, ledwo im starcza. - Ceny wzrosły dramatycznie. Kupuję tylko minimum mięsa, najprostsze warzywa, a i tak jemy mniej. Fasolka - uznawana za jedzenie dla ubogich - kosztowała wcześniej tysiąc funtów, teraz - 15 tys. Puszka tuńczyka podrożała z 2 tys. do 20 tys. Pomidory z 2 tys. na 13 tys. Samochód sprzedaliśmy, bo nie stać nas na paliwo. Wszędzie chodzimy teraz pieszo.

Na zdrowie nikogo nie stać

Mąż Sany nie ma pracy. Wcześniej pracował w fabryce, teraz udaje się znaleźć prace dorywcze. I to najwyżej kilka dni w miesiącu. Jego dniówka to 20 tys. funtów. Przy obecnym kursie - mniej niż jeden dolar. - Wszystko, co zarobi, przeznaczamy na pieluchy i inne rzeczy dla dzieci - mówi Sana - Gdy niedawno syn zachorował, wzięliśmy go do szpitala. Tylko za przyjęcie go chcą 10 mln funtów. Mąż musiałby pracować latami, żeby na to odłożyć.

Poprzedni poród Sany był z problemami. Życie i jej, i dziecka było zagrożone, ale była w szpitalu i wszystko skończyło się dobrze. Ale teraz nie stać ich na to, by zapłacić za poród w szpitalu. Co zrobi? Gdy będzie miała termin, pojedzie do szpitala, a działająca w jej miasteczku grupa wsparcia będzie próbować zebrać pieniądze, by zapłacić szpitalowi. Inna młoda matka z tej samej miejscowości mówi, że kilka tygodni temu zapłaciła za poród w szpitalu 18 mln funtów. Większość uzbierała lokalna grupa wzajemnej pomocy.

W tej samej miejscowości żyje Nasih. Ma 49 lat, żyje z żoną i dwoma nastoletnimi synami. Mężczyzna ma niepełnosprawność po wypadku w dzieciństwie. Nie może pracować, a ponadto w związku z chorobą potrzebuje jednorazowego sprzętu, niezbędnego do oddawania moczu. Nowe elementy musi kupować średnio 20 razy w miesiącu. Kosztują 7 dolarów. Przed kryzysem byłoby to 10 tys. funtów, teraz - 175 tys. Jego żona ma problemy ze wzrokiem i jeśli przestanie brać leki, przestanie widzieć. To wydatek 250 tys. funtów miesięcznie.

Nasih z rodzinąNasih z rodziną Fot. Patryk Strzałkowski / Gazeta.pl

Hiba z Bejrutu mówi, że dzięki ubezpieczeniu szpital zapewnia jej leki na cukrzycę, nadciśnienie i inne. Ale w tym miesiącu i tak nie dostała zastrzyków na cukrzycę. Bo po prostu ich już w Libanie nie ma. - Teraz biorę jedną tabletkę na trzy dni. I uważam na to, co jem - mówi. - Pracuję w szpitalu, a i tak nie ma dla mnie podstawowych leków. A co z ludźmi, którzy muszą je kupować samemu? W aptekach błagają o leki. Przychodzą i proszą: dajcie chociaż jedną tabletkę. Nawet o leki przeciwbólowe. Pojedyncza saszetka kosztuje 14 tys. funtów. Przed kryzysem kosztowała 1000.

Miesięczny zapas insuliny kosztuje więcej niż minimalne miesięczne wynagrodzenie. Jeszcze gorzej jest w przypadku bardziej specjalistycznych preparatów. Leki na nowotwory, znieczulenia, lekarstwa dla osób z chorobami psychicznymi stają się praktycznie niedostępne. Wzrost cen częściowo wynika z inflacji i konieczności importu leków, a częściowo z tego, że rząd drastycznie obciął dopłaty do większości lekarstw.

Hawa, także mieszkanka Bejrutu, w dniu naszej rozmowy musiała iść do szpitala przez zatrucie żołądkowe. Ale dokładnie badania kosztowałaby 5 mln funtów. Na to nie mogła sobie pozwolić, dostała tylko podstawowe leki na uśmierzenie bólu. Żeby za nie zapłacić, jej syn musiał pożyczyć pieniądze. On sam nie jest w stanie opłacić edukacji swoich dzieci, a nawet nakarmić - jedzą jeden posiłek dziennie, opowiada kobieta.

Drugi, 32-letni syn, mówi Hawa, ma od urodzenia poważne schorzenie umysłowe. Dostaje ataków padaczki. Pół roku temu wykryto u niego raka śledziony. Udało się usunąć guza, ale teraz wykryto kolejny nowotwór, w płucach. - Sprzedaliśmy wszystko, żeby mieć pieniądze na jego leczenie. Tabletki dla niego kosztują 6 mln funtów za opakowanie. A to lek, który ma złagodzić ból, a nie go wyleczyć. Wczoraj chodziłam cały dzień od szpitala do szpitala, by zobaczyć, czy gdzieś jest tańszy. Podobno 26 grudnia ma być w jednym ze szpitali, ale boję się, że wydam pieniądze na autobus, a lekarstwa nie będzie - mówi.

Hawa i jej 32-letni synHawa i jej 32-letni syn fot. Patryk Strzałkowski / Gazeta.pl

Uciec przez morze lub w powietrzu 

Według niedawnego sondażu 63 proc. ludzi w Libanie rozważa wyjazd z kraju. Te dane mogłyby być jeszcze wyższe, ale w ostatnich dwóch latach cała rzesza ludzi już zdecydowała się wyemigrować. Liban graniczy tylko z dwoma państwami: Izraelem, z którym jest w konflikcie, oraz Syrią, gdzie trwa wojna domowa. Wyjazd przez granice lądowe nie jest opcją. Dlaczego chcący wyjechać z kraju Libańczycy (i niektórzy uchodźcy z Syrii) mają dwie możliwości: wylecieć lub wypłynąć. 

Z tej pierwszej korzystają głównie osoby, które mają szanse na legalny wjazd do innego kraju dzięki podwójnemu obywatelstwu czy wizie pracowniczej. Tą drogą kraj traci wielu młodych, wykształconych obywateli. Z Libanu wyjechały setki lekarzy i pielęgniarek. A to przekłada się na to, że sytuacja w służbie zdrowia staje się jeszcze trudniejsza. 

Dla tych bez szans na wizę droga lotnicza nie ma sensu (choć sytuacja ta czasowo zmieniła się, gdy białoruski reżim stworzył przez swoją granicę szlak migracyjny do Europy). Alternatywą jest sposób, który wybierają setki tysięcy innych osób w drodze do bezpieczeństwa i lepszego życia: morze. 

Coraz częstsze są doniesienia o tym, że łodzie z Libanu docierają do oddalonego o ponad 200 km Cypru. Na pokładzie zarówno Libańczycy, jak i Syryjczycy. Jednak taka wyprawa dla wielu kończy się w punkcie wyjścia - lub gorzej. Na podstawie umowy między władzami obu państw cypryjskie służby wywożą z powrotem do Libanu migrantów, którzy przybyli do kraju drogą morską. 

Na przewozie zarabiają przemytnicy (czasem migranci płyną częściowo na kredyt, który obiecują spłacić po przybyciu do kraju UE), choć w relacjach mowa też o ludziach, którzy mieli samodzielnie kupić łódź i wyruszyć w stronę Cypru. Taka dramatyczna podróż może skończyć się utratą oszczędności albo o wiele gorzej. Media informowały o przypadkach, gdy syryjscy uchodźcy po próbie dopłynięcia na Cypr i odesłaniu do Libanu nie mogli już zostać w kraju - zostali deportowani do Syrii. Niektórzy na drodze tracą życie, toną po wywróceniu się łodzi lub umierają z pragnienia na morzu.

Gdy pojawił się nowy szlak migracyjny - przez Białoruś i Polskę dalej, do Unii Europejskiej - także Libańczycy i syryjscy uchodźcy próbowali dostać się nim na Zachód.  

60-letnia Amal mieszka w Trypolisie. To drugie największe miasto Libanu, podobnie jak Bejrut położone na wybrzeżu. Dawniej znane m.in. z przemysłu, obecnie z biedy, jest nazywane najuboższym miastem kraju.

Ciągle słyszymy o ludziach, którzy chodzą wyjechać z kraju. Nawet mój 23-letni syn chciał nielegalnie dostać się do Europy. Miał wpłynąć łodzią z przemytnikami, razem ze swoim przyjacielem. Dzięki Bogu w końcu do niej nie wsiadł. Łódź zatonęła, przyjaciel zginął. Powiedziałam po tym synowi, że zabraniam mu więcej płynąć. Ale on i reszta moich dzieci dalej chce wyjechać.

60-letnia Amal w Trypolisie60-letnia Amal w Trypolisie fot. Alex Ibrahim / PCPM

Sąsiadka Amal, Sahla, ma nastoletnią córkę. Ta także chciałaby wyjechać z Libanu. - Chciałabym zostać lekarką. I wyjechać. - mówi. - Wszyscy chcemy wyjechać. Żeby dzieci miały jakąś przyszłość - dodaje jej matka. Nastolatka opowiada, że nigdy nie zazdrościła bogatszym dzieciom, ale teraz zazdrości, że ich stać chociaż na jedzenie. - Mam wielu znajomych, którzy opuścili szkołę i zaczęli pracować. Pomagają w gotowaniu, w sklepach, przy sprzątaniu - dodaje.

- Ja nie myślę o wyjeździe z Libanu. W moim wieku jest już na to za późno, poza tym nie stać mnie na to. A moje córki? Mąż jednej z nich jest żołnierzem, a drugiej - mechanikiem. Co mieliby robić w innym kraju? Chociaż i tak mam nadzieję, że wyjadą. Inshallah, jeśli Bóg pozwoli. Tutaj nie ma dla nich przyszłości - mówi Hiba z Bejrutu, patrząc przez łzy na zdjęcia wnuków stojące obok telewizora. 

Nie wiem, co dalej

Perspektywy dla Libanu nie dają wiele nadziei. Aby zatrzymać kryzys i zacząć z niego wychodzić, konieczna jest pomoc zagraniczna, w tym od międzynarodowych instytucji finansowych. Jednak aby ta się zmaterializowała, w kraju musi dojść do konkretnych reform. Na rok 2022 zaplanowane są wybory, ale niewielu ma nadzieję, że przyniosą one rzeczywiste zmiany. 

Do tego sytuacja jest tylko częściowo w rękach Libańczyków. Po pierwsze, sąsiednia Syria także pogrąża się w ubóstwie i kryzysie gospodarczym, ciągnąc za sobą Liban. Po drugie, bardzo duży wpływ na kraj mają regionalne potęgi - kraje Półwyspu Arabskiego z jednej strony i Iran z drugiej. 

60-letnia Amal z Trypolisu pamięta długą wojnę domową, która skończyła się w 1990 roku. - Ale ten kryzys jest gorszy. W czasie wojny może i nie było bezpiecznie, ale przynajmniej mieliśmy co jeść, mieliśmy gdzie mieszkać. Teraz nie ma co włożyć do garnka, nie ma jak kupić leków, nie mamy jak płacić za mieszkanie i grozi nam eksmisja. Jest dużo gorzej niż w czasie wojny - mówi.

W trakcie naszej rozmowy pytam Hiby z Bejrutu, czy ma nadzieję, że w przyszłym roku coś się poprawi, że może zaplanowane wybory przyniosą zmianę. - Mam tylko nadzieję, że przeżyję do przyszłego miesiąca. Proszę Boga tylko o to, żeby moje córki i ich dzieci miały dobre życie. Ja wkrótce odejdę, mój czas się kończy. I jak one sobie poradzą, kiedy mnie już nie będzie? Wnuki są jeszcze małymi dziećmi, trzeba im zapłacić za szkołę, za lekarzy. Nie wiem, co będzie dalej. 

Hiba na telewizorze trzyma zdjęcia wnukówHiba na telewizorze trzyma zdjęcia wnuków Fot. Michalina Chachuła / PCPM

Jako chrześcijanie Hiba i jej córki będą wkrótce obchodzić Boże Narodzenie. To będzie inne od poprzednich. Jej choinka, ozdoby, porcelana przepadła, gdy mieszkanie zdewastował wybuch w porcie w Bejrucie. 

- Spędzimy Boże Narodzenie z córkami i wnukami. Chciałabym przygotować jedną z tradycyjnych potraw, żeby dzieci mogły jej spróbować. Ale to kosztowałoby połowę mojej pensji. Normalnie je się np. Bûche de Noël. Ale to ciasto z kremem - nie jest bezpiecznie go jeść, bo nie ma prądu, lodówki nie działają i można się rozchorować. Zjemy to, co uda nam się zdobyć. Nawet jeśli nie będziemy mieli niczego, to wciąż będzie to Boże Narodzenie. Najważniejsze, żeby być razem. 

Chcesz się skontaktować lub zadać pytanie? Napisz do autora: patryk.strzalkowski@agora.pl

Wizytę Gazeta.pl w Libanie umożliwiła Fundacja Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. W pracy nad materiałem brali udział Michalina Chachuła oraz Alex Ibrahim z PCPM.  Imiona części bohaterów zostały zmienione w celu ochrony ich prywatności.

*Liczone wg kursu z 6.12.2021.

Więcej o: