Miasto było zamieszkane przez około 30 tysięcy pracowników kombinatu Majak, w którym produkowano pluton na potrzeby radzieckiej broni jądrowej. Sześć reaktorów i zakłady chemiczne wzniesiono w ogromnym pośpiechu, praktycznie całkowicie ignorując temat bezpieczeństwa i skażenia środowiska. Ludzie pracowali w warunkach, które dzisiaj by uznano za całkowicie szalone. W oparach silnie radioaktywnych gazów, taplając się w promieniotwórczych ściekach, dzień w dzień wystawiając się na skrajnie szkodliwe warunki.
Niewiele osób jednak rozumiało zagrożenie, a wszyscy je ignorowali. Bo ojczyzna potrzebuje plutonu, bo warunki życia w zamkniętym mieście były o niebo lepsze od radzieckiego standardu. Tam każda rodzina mogła liczyć na mieszkanie z prądem, gazem i ciepłą wodą, sklepy były dobrze zaopatrzone, były żłobki i przedszkola. Za dostatek ludzie chętnie płacili swoim zdrowiem, nie rozumiejąc długofalowych skutków swojego postępowania. Katastrofa 29 września 1957 roku po raz pierwszy nimi wstrząsnęła i skłoniła do zmian.
Do dzisiaj to jedyny wypadek poziomu szóstego w skali INES, określającej powagę wypadków radiacyjnych. Wyżej na siódmym poziomie jest tylko Czarnobyl i Fukushima, choć w przypadku tego drugiego skala skażenia była porównywalna, albo nawet mniejsza. Według radzieckich szacunków w 1957 roku eksplozja w zakładach Majak uwolniła do środowiska około 20 milionów kiurów skażenia. Współcześnie tej jednostki miary się nie stosuje, ale awaria japońskiej elektrowni mogła uwolnić do środowiska odpowiednik 9,5-19 milionów kiurów. Takie skażenie znaczyło jednak co innego w stosunkowo gęsto zaludnionej współczesnej Japonii, niż na słabo zaludnionym Uralu w latach 50. w ZSRR.
W 1957 roku lokalne gazety informowały mieszkańców, że dziwne zjawiska na niebie, które mogli zobaczyć dzień wcześniej, to po prostu zorza polarna. Właściwie niespotykana tak daleko na południe, no ale jakoś się przytrafiła. No i miała inne kolory niż zwykle. Donoszono bowiem, że 27 września popołudniem na niebie w rejonie Jekaterynburga i Czelabińska było widać niecodzienną czerwono-różowo-pomarańczową poświatę.
W rzeczywistości była to chmura silnie radioaktywnych pierwiastków, takich jak cer, cyrkon, cez czy stront, mieniąca się w zachodzącym słońcu. Po eksplozji wzniosła się na około dwa kilometry, po czym wiatr rozniósł ją na obszarze długim na niemal 300 kilometrów, zamieszkanym przez 270 tysięcy ludzi. Najsilniej skażony był teren samych zakładów Majak. Ponieważ nie ogłoszono żadnego specjalnego alarmu, to pracownicy wrócili popołudniem do domów jakby nigdy nic. Autobusy, ciężarówki i samochody też jeździły normalnie. W ciągu kilku godzin silnie radioaktywny pył został rozniesiony na butach i oponach po całym Czelabińsku-40 (dzisiaj Oziorsk). Nie zrobiono z tym nic przez dwa miesiące.
Współczesne zdjęcie satelitarne zakładów Majak i miasta Oziorsk. W centrum widać jezioro Kyzyłtasz. Na jego północnym brzegu miasto. Na południowym kombinat. Fot. Google Maps
Katastrofę spowodowała typowa radziecka bylejakość i ignorowanie zdrowego rozsądku. Przez pierwsze lata pracy kombinatu odpady radioaktywne po prostu spuszczano do pobliskich jezior, albo zakopywano w rowach. Dopiero na początku lat 50. kiedy zdano sobie sprawę, że przepływająca obok zakładów niewielka rzeka Tiecza jest silnie skażona, a w dole jej nurtu żyją tysiące biednych lokalnych mieszkańców używających jej wody do wszystkiego, postanowiono trochę zmienić metody. Zaczęto budowę dużych podziemnych zbiorników, do których miały trafiać najbardziej radioaktywne odpady. Przybrały one formę serii wielkich stalowych cylindrów o pojemności 250 metrów sześciennych każdy, umieszczonych w długim betonowym kanionie głębokim na około dziesięć metrów. Każdy zbiornik był przykryty betonową pokrywą grubą na metr, którą dodatkowo przysypywano dwumetrową warstwą ziemi.
Ponieważ radioaktywne odpady generowały ciepło, każdy zbiornik miał swój system chłodzenia. Oplatały je rury, przez które pompowano wodę z jeziora. W zbiorniku numer 14 kompleksu S-3 już w 1956 roku ten system zaczął się psuć i przeciekać. Wyłączono go do czasu naprawy, z którą jednak się nie śpieszono. W przegrzewającym się zbiorniku dotychczas ciekłe i stabilne odpady zaczęły wysychać. Powstało około 80 ton silnie radioaktywnej i nagrzanej stałej mieszanki zawierającej bardzo wybuchowe azotany i octany. 29 września 1957 roku około godziny 16.20 w zbiorniku sytuacja stała się krytyczna. Doszło do potężnego wybuchu o mocy około stu ton trotylu. Ważąca 160 ton pokrywa została odrzucona na 25 metrów. Dziesiątki ton silnie radioaktywnych materiałów poleciały w górę, aby po chwili zacząć opadać na okolicę.
Świadkowie wspominali już w latach 90., że teren kombinatu i pobliskie koszary, oraz obóz dla więźniów, zasypał dziwny szaro-czarny pył. Miejscami warstwa była gruba na kilka centymetrów. W tym wszystkim brodzili zdezorientowani żołnierze i więźniowie, których było najwięcej w pobliżu miejsca eksplozji. Nie było żadnych procedur na taki wypadek. Nikt nie wiedział co robić. Żołnierzy najpierw postawiono w stan alarmu i szukano sabotażystów, żeby dopiero po kilku godzinach zacząć ewakuację. Więźniowie pracowali jak zawsze, a wieczorny posiłek jedli na ławach na świeżym powietrzu, odgarniając ze stołów warstwę radioaktywnego pyłu.
Niestety odtajnionych zdjęć archiwalnych Oziorska i zakładów Majak jest bardzo niewiele. Współczesny film dokumentalny koncernu Rosatom pokazujący je trochę. Do tego sceny z zasypywanego silnie skażonego składowiska odpadów w jeziorze Karaczaj.
Według oficjalnych danych nikt nie zmarł w wyniku eksplozji. Nie było też ofiar w krótkim okresie w wyniku choroby popromiennej. Kilkudziesięciu żołnierzy miało przyjąć 50 Roentgenów, co oznacza poważną dawkę, ale jeszcze nieprowadzącą do ciężkiej choroby popromiennej. Jednak już w latach 90. świadkowie twierdzili, że godziny po eksplozji szpital w jednostce wojskowej obok zakładów był pełen trupiobladych żołnierzy, wymiotujących, krwawiących z nosa i z wypadającymi włosami. Niektórzy mieli umrzeć. Co się działo z więźniami, pozbawionymi nawet podstawowej opieki, wiadomo jeszcze mniej. Jeden z nich, Żorż Afansajew opowiadał w rozmowie z amerykańską dziennikarką Kate Brown, autorką książki "Plutopia", że ewakuacja nastąpiła dopiero następnego dnia rano. Ludziom dano 15 minut na spakowanie najcenniejszych rzeczy, po czym wywieziono na polanę w pobliskim lesie. Tam i tak musieli zostawić wszystko, co mieli, dokładnie się wymyć, po czym dano im nowe ubrania i powieziono dalej.
Z położonym kilka kilometrów dalej Czelabińskiem-40 nie zrobiono nic przez dwa kolejne miesiące. W tym czasie plotki na temat katastrofy i jej efektów szerzyły się po mieście. Oficjalnie tematu nie było. Wszystko, co dotyczyło zakładów, było tajne. Naruszenie tej zasady groziło natychmiastową deportacją z tego raju na radzieckiej ziemi, albo więzieniem. Pomimo tego w mieście wybuchła cicha panika. Ludzie zabierali rodziny i wyjeżdżali, inni starali się zostać wyrzuconym z pracy. Problemem stało się podtrzymanie działania zakładów kluczowych dla programu zbrojeń jądrowych. W obliczu narastającego kryzysu kierownictwo kombinatu, czyli panowie i władcy miasta, zdecydowało się działać. Przyznano, że doszło do wypadku, choć bagatelizowano jego znaczenie. W miasto ruszyli dozymetryści, którzy stwierdzili, że skażenie jest wszędzie. Największe na głównych ulicach, ale też w sklepach, szkołach, przedszkolach, kinie, teatrze i mieszkaniach. Zwłaszcza w przedpokojach, gdzie stawiano buty i wieszano płaszcze. Skażona była też woda czerpana z jeziora, na które opadł pył.
Tajny radziecki film dokumentalny pokazujący budowane w latach 50. na potrzeby programu jądrowego zamknięte miasta. W tym Czelabińsk-40, czyli Oziorsk.
Na przestrzeni kilku tygodni miasto poddano wielkiemu spłukiwaniu i szorowaniu, kiedy tylko pozwalała na to temperatura. Zaczęto kontrolować skażenie na wjeździe do miasta i wyjeździe z kombinatu. Dostarczono ogromne ilości nowych butów i ubrań. Te skażone zakopano. Pod koniec grudnia na zebraniach partyjnych władze gratulowały sobie sukcesu. Promieniowanie w mieście miało być niższe niż dopuszczalne. Jednego naukowca, który odważył się wyrazić wątpliwość, co się stanie kiedy przyjdzie odwilż, skrytykowano jako niedojrzałego ideologicznie i szerzącego panikę, która jest wodą na młyn wrogich sił kapitalistycznych.
Ludzie, którzy w panice uciekli z miasta, zaczęli do niego wracać. W archiwach zachowały się listy z samokrytykami i prośbami o zgodę na ponowne osiedlenie się w komunistycznym raju. Widocznie życie na radzieckiej prowincji było gorsze, niż ryzyko życia na terenie skażonym.
Współczesne zdjęcie posterunku i ogrodzenia na granicy specjalnej strefy administracyjnej obejmującej zakłady Majak i miasto Oziorsk. Wstęp jest możliwy tylko dla osób ze specjalnymi przepustkami Fot. Google Street View
Same zakłady sprzątali przez rok więźniowie i żołnierze. W jednej z najbardziej dotkniętych eksplozją stref był plac budowy nowego zakładu przetwarzania plutonu, kluczowy dla zwiększenia mocy produkcyjnych. Jego przeniesienie nie wchodziło w grę, więc ludzie nazywani jak w przypadku Czarnobyla likwidatorami, usuwali warstwę skażonej gleby i wywozili ją. Nie ma dokumentów wskazujących na to, aby monitorowano stan ich zdrowia w długim okresie.
Na najbardziej skażonym terenie poza zakładami i miastem zaczęto powolny proces ewakuacji wiosek i niewielkich miasteczek. Tam nie było mowy o ceregielach. Po prostu najpierw zjawiali się dozymetryści, a kilka dni później świtem wjeżdżała kolumna wojskowych ciężarówek. Można było zabrać tylko najcenniejszy dobytek. Domy wraz z zawartością równano z ziemią i zakopywano. Zwierzęta gospodarskie zabijano i też grzebano. W ciągu kilku dni po skupisku chat zostawał przemielony przez buldożery plac. Ludzi wywożono do naprędce wzniesionych osiedli, gdzie oderwani od swojego tradycyjnego życia wegetowali. W ten sposób potraktowano 12 tysięcy osób.
Nie ma wiarygodnych danych na temat wpływu katastrofy na wszystkich ludzi nią dotkniętych. Oficjalnie nie zanotowano istotnych odchyleń w stanie zdrowia czy długości życia. Na najbardziej skażonym obszarze poza terenem miasta i zakładów w 1966 roku utworzono specjalną zamkniętą zonę. Nazwano ją eufemistycznie "Rezerwatem wschodniouralskim". Do dzisiaj jest zamknięta i oficjalnie stanowi obszar długookresowych badań nad wpływem skażenia na środowisko.