11 września 2001 roku o 8:46 cały świat wstrzymał oddech. Porwany samolot lecący z prędkością około 750 km/h uderzył w północną fasadę Wieży Północnej World Trade Center w Nowym Jorku. Na miejscu był wtedy Polak - Marcin Tuliński.
11 września 2001. 8:46.35 (czasu nowojorskiego)
Firma Merrill Lynch, w której wtedy pracowałem, mieściła się w World Financial Center po drugiej stronie ulicy od World Trade Center. Uważałem, że pracuję w najpiękniejszym miejscu w Nowym Jorku. Nowoczesne budynki, niedaleko zatoki, skwery zieleni. Pamiętam, jak kilka lat wcześniej zabrałem tam moją rodzinę, która odwiedziła nas w Nowym Jorku. Mój wujek powiedział mi wtedy: Masz szczęście Marcin. Pracujesz w finansowej stolicy świata. Odpowiedziałem mu: Wiesz wujku, ale jeśli kiedyś zdarzy się jakiś atak, to będzie to tutaj. Na co dzień jednak kompletnie o tym nie myślałem. Nie mówiło się o żadnym zagrożeniu.
Tego dnia wyszedłem z metra lekko zaspany. Na platformie ktoś krzyknął coś o bombie. Wydało mi się to kompletnie nierealne. Kilka dni wcześniej w przejściu podziemnym, w jednej z piekarni, wybuchł pożar. Uznałem więc, że to pewnie jakaś plotka. Kierowałem się do wyjścia na ulicę. Przetarłem oczy i zobaczyłem tłum ludzi pędzących centralnie w moją stronę. "Musisz biec" - pomyślałem. Obróciłem się, pobiegliśmy na drugą stronę stacji metra i znów po schodach na ulicę. Popatrzyłem w górę.
Niebo było wyjątkowo piękne. Nad Nowym Jorkiem nie było nawet cienia chmury. To się nie zdarza. Rozejrzałem się. Zewsząd spadały na nas skrawki papieru.
"Konfetti?" - to moja pierwsza myśl. Wiatr unosił w powietrzu tysiące białych kartek. Staliśmy nie daleko miejsca, w którym, gdy nowojorska drużyna sportowa wygrywa jakiś tytuł, odbywa się wielka parada zwycięzców. Ludzie wyrzucają wówczas w powietrze konfetti. Szybko przewinąłem w pamięci ostatnie wydarzenia. I wtedy dotarło do mnie, że przecież ostatnio nie było żadnego meczu. Nikt nic nie wygrał.
Nagle jeden z przechodniów powiedział: Samolot uderzył w wieżę.
11 września 2001. 9:03
Wieże zasłaniał mi budynek poczty. Wyjrzałem zza rogu ulicy. Zobaczyłem ogromną dziurę w jednej z nich. Ze środka ulatniał się ciemny dym. Chwyciłem za komórkę. Brak zasięgu. Podbiegłem do budki telefonicznej, ale tam czekało już kilkanaście osób. Rozejrzałem się nerwowo. Po drugiej stronie ulicy był hotel. Wpadłem do lobby. Na recepcji stał telefon. Zadzwoniłem do mamy. Odebrała.
Nasza rozmowa była krótka. Wciąż nie docierało do mnie, że doszło do zamachu. Powiedziałem jej, że pójdę do pracy i jeśli okaże się, że mamy wolne, to wrócę do domu. W hotelu panowało zamieszanie. Wyszedłem na zewnątrz i w tym samym momencie usłyszałem potężny wybuch. Spojrzałem w górę i zobaczyłem nad sobą olbrzymią kulę ognia.
Zamach na WTC, 11 września 2001 Fot. Chao Soi Cheong / AP Photo
Wybuch. Huk odbił się od setek nowojorskich wieżowców. Krzyk ludzi. Płacz. Panika. Wszystko zlało się w jedną plamę.
Bieg do hotelu. Żeby się schować, żeby zdążyć. Ścisk. Obrotowe drzwi zablokowały się. Tysiące myśli na sekundę. Zamach? Jeśli to zamach, to hotel może być następny. Wyjście. Gdzie jest drugie wyjście? Znalazłem. Wybiegłem na ulicę. Tam w kałuży krwi leżał mężczyzna. Ktoś udzielał mu pomocy.
Odłamki z samolotu z ogromną siłą uderzały na ulicę trafiając przypadkowych przechodniów. Zacząłem przeklinać. Krzyczeć: "Terroryści, dlaczego?! Dlaczego?!".
26 lutego 1993
W 1993 roku chodziłem do szkoły średniej i całkiem swobodnie czułem się już w Nowym Jorku. Postanowiłem, że wybiorę się do sklepu sportowego przy World Trade Center. Nawet już dziś nie pamiętam czego potrzebowałem. Miałem dojechać na końcową stację metra. Tę samą stację, co osiem lat później. Jednak z jakiegoś powodu zrezygnowałem.
Stwierdziłem, że podjadę innym razem. W domu dowiedziałem się, że pod wieżą eksplodowała ciężarówka. Terroryści liczyli, że detonując ładunki wybuchowe jedna z wież spektakularnie runie na drugą. Nie udało się.
Teraz te wspomnienia odżyły.
11 września 2001. Po godzinie 9
Stoję na środku ulicy. Chaos. Okrzyki ludzi. Ranni. Rozrzucone części samolotu. Kieruję wzrok na płonące wieże.
Na górze w oknie pojawia się postać. Staje na krawędzi. Leci. Spada. Ciało odbija się od ziemi.
Zagotowało się we mnie. Wszystkie wnętrzności podeszły mi do gardła. W oczach łzy. W głowie pusto. Ruszyłem w kierunku wieży.
"Muszę sprawdzić, czy wszyscy ewakuowali się z firmy" - myślę. Znów spojrzałem w kierunku wieży. W oknie mężczyzna i kobieta. Złapali się za ręce. Skoczyli. Łomot kości tłuczonych o beton.
Skoczyli z płonących pięter w dół
- jeden, dwóch, jeszcze kilku wyżej, niżej.
Fotografia powstrzymała ich przy życiu,
a teraz przechowuje nad ziemią ku ziemi.
Każdy to jeszcze całość z osobistą twarzą
i krwią dobrze ukrytą.
Jest dosyć czasu, żeby rozwiały się włosy,
a z kieszeni wypadły klucze, drobne pieniądze.
Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza,
w obrębie miejsc, które się właśnie otwarły.
Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić
- opisać ten lot i nie dodawać ostatniego zdania. - Wisława Szymborska.
11 września 2001. Kilkanaście minut po uderzeniu drugiego samolotu
Dotarłem do pracy. Wszyscy byli już na zewnątrz. Chcieli uciekać w górę Manhattanu. Nie poszedłem z nimi. Wszedłem do restauracji, żeby zadzwonić do mamy. "Jestem ok" - powiedziałem. Usłyszałem jak oddycha z ulgą.
Rzuciłem okiem na telewizor, który wisiał w lobby. Zbladłem. Usłyszałem: Dwa samoloty uderzyły w wieże. Pentagon stoi w ogniu. Kolejny samolot jest zaginiony.
Do restauracji wpadł mężczyzna. Był w samym szlafroku. Mówił, że stał na balkonie, gdy samolot przeleciał tuż nad nim i wleciał w wieżę. Trząsł się. Pomyślałem, że muszę wracać do domu. Wyszedłem na ulicę i jakiś człowiek zapytał mnie, co się dzieje. Ledwo wypowiedziałem pierwsze słowa, usłyszeliśmy potężny huk. Podniosłem wzrok i zobaczyłem, że jedna z wież zaczyna się walić.
W takich sytuacjach działa za ciebie instynkt. Zaczynasz uciekać. Pędzisz przed siebie. Wszystko, co mijasz, zlewa się w jedno. W biegu obróciłem się do tyłu. Chmura pyłu i popiołu dogoniła mnie. Wciągnęła mnie do środka. Zrobiło się ciemno jak w nocy.
ATAK TERRORYSTYCZNY NA WTC ALEX FUCHS / AFP / EAST NEWS
Zdarłem koszulę i przysłoniłem drogi oddechowe. Ktoś kazał mi namoczyć ją w wodzie. Było gorzej. Pędziłem dalej. Zobaczyłem, że na rzece stoją promy. Błagaliśmy, żeby nas ewakuowali. Nie podpłynęli. Wbiegliśmy do kolejnego lobby. Tam ktoś podawał wodę. Odetchnąłem. Chmura opadła i wyszedłem na ulicę. Zacząłem iść i nagle drugie tąpnięcie. Kolejna z wież leci. Znów bieg. Chmura pyłu. Pędem wpadamy do kolejnego budynku. Znów zadzwoniłem do mamy. "Żyję" - tyle mogłem powiedzieć.
Wyszedłem na zewnątrz. Kurz opadł. Popiół osiadł na budynkach, samochodach, drzewach. Było cicho. Na Manhattanie nigdy nie jest cicho. Wtedy, gdybym upuścił szpilkę, to jej odgłos byłoby słychać ulice dalej. Nowy Jork zamarł.
Na ulicy stał policjant. Podszedłem. Powiedział: Wieże upadły. Nie ma już World Trade Center. Łzy w oczach.
Szedłem w górę Manhattanu. Cały brudny, oblepiony pyłem i popiołem. Ludzie zatrzymywali mnie, pytali czy mogą coś zrobić. Ktoś podał mi wodę. Ktoś powiedział ciepłe słowo. Doszedłem do 34 ulicy. Mieszkała tam babcia chłopca pani, którym opiekowała się moja mama, pani Massick. Dała mi dres i coś do jedzenia. Spojrzałem przez okno a nad WTC unosiła się łuna. Mój telefon dzwonił jak oszalały. Każdy chciał sprawdzić czy żyję. Nie dałem rady rozmawiać.
Stwierdziłem, że muszę coś zrobić. Coś od siebie. "Pójdę do szpitala oddać krew" - przyszło mi na myśl. Okazało się, że tylu nowojorczyków zrobiło to przede mną, że nie potrzebują już więcej. W drugim szpitalu podobnie.
Po zabraniu swoich rzeczy od pani Massick zacząłem wracać do domu. Po drodze zobaczyłem kościół. W drzwiach stał ksiądz. "Mogę wejść tak ubrany?" - zapytałem. Wpuścił mnie do środka. Wiedziałem, że muszę podziękować Bogu, że żyję.
Wychodząc otrzeźwiałem. Zobaczyłem ludzi, którzy w panice wsiadali do samochodów i opuszczali Manhattan. Postanowiłem poszukać kogoś, kto przewiezie mnie przez most do Queens, gdzie mieszkałem.
Zobaczyłem kierowcę. Odpowiedział: Jeśli tego nie mogę dla ciebie dziś zrobić, to co mogę? Usiadłem w samochodzie i powiedziałem do niego: Wiesz, ja tam byłem. On popatrzył na mnie i odpowiedział: Mój syn pracował w jednej z wież.
Zaniemówiłem. Cisza. To były sekundy ale wtedy wydawały się ciągnąć w nieskończoność. W końcu popatrzył na mnie i dodał: Wyszedł z tego.
Wjechaliśmy do Queens. Usiadłem na krawężniku i zadzwoniłem po tatę. Przyjechał. Wybiegł z samochodu i przytulił mnie. Nic nie mówił. Po prostu staliśmy w uścisku przez kilka minut.
Nowy Jork nie był już tym samym miastem. Na ulicach unosił się dym i zapach spalenizny. Wszystkie , przystanki, słupy, mury zaklejone były zdjęciami zaginionych. Gdy ulicą przejeżdżali strażacy, policja lub pogotowie, Nowojorczycy bili im brawo. Do dziś słyszę te oklaski.
W domach nie rozmawiało się o niczym innym. Każdy wspominał, gdzie był, gdy zastała go ta wiadomość. Ja pamiętałem wszystko. Minuta po minucie. Z naszej firmy zginęło trzech pracowników. Jednak niewiele brakowało, a zginęliby moi bliscy.
W tym czasie odwiedzał mnie w Stanach mój kuzyn. Planował tego dnia wyjechać na taras widokowy na WTC. Coś sprawiło, że zrezygnował. "Innym razem wujku" - powiedział mojemu tacie.
Znajoma rodziny pracowała w jednej z wież. Gdy wychodziła tego dnia do pracy, jej córka poprosiła ją, żeby została w domu. Zgodziła się. Gdy robiła śniadanie zadzwonił do niej mąż. Bał się, że zginęła.
.WTC, 11 września 2001 r. CHARLES SYKES / Rex Features / East News
Mój dobry znajomy miał być na konferencji finansowej, która odbywała się tego dnia w restauracji Windows on The World, która mieściła się na samym szczycie WTC. Kilka dni wcześniej z powodu dużej ilości obowiązków zawodowych zrezygnował z udziału. Do dzisiaj bilet na tą konferencję leży na jego biurku.
Szef jeden z firm, mieszczących się w zaatakowanej wieży, postanowił odwieźć tego dnia syna do szkoły. Spóźnił się do pracy. Wszyscy z jego zespołu zginęli. Na pogrzebie spotkał ich rodziny. Każdemu z osobna musiał spojrzeć w oczy.
Sam nieustannie zastanawiałem się, jak to możliwe, że żyję.
Wierzę, że każdy z nas ma swojego Anioła Stróża. Moim jest mój dziadek. Był tego dnia obok mnie. Kierował mną. To dzięki niemu nie zginąłem. Przez ten zamach przeszliśmy wspólnie. Dalej idziemy przez życie razem. Choć tutaj już go nie ma, to jednak jest. Dla mnie zawsze tu będzie.
Kompleksu World Trade Center nie odwiedzałem przez kilka lat. Nie byłem w stanie. Gdy poszedłem tam pierwszy raz, rozkleiłem się. Dziś jak o tym mówię to głos więźnie mi w gardle.
Na miejscu wież są obecnie dwa memoriały - dziury w ziemi obite czarnym marmurem. Wyryte są tam imiona ofiar. Do środka cicho spływa woda. W pobliżu stoi drzewo. To jedyne drzewo, które ocalało.
Dla mnie jest symbolem siły, jaką mają w sobie Nowojorczycy. Nic nie jest nas w stanie złamać. Jeśli ktoś zniszczyłby całe miasto, to wrócimy jeszcze silniejsi. Mówię "nas", bo 11 września poczułem się Amerykaninem. Zrozumiałem, że to moje miasto i mój dom. Wracam tam, gdy tylko mam okazję.
O World Trade Center w ciągu roku myślę rzadko. To wraca dopiero każdej rocznicy. Szczególnie teraz. W sobotę tak, jak każdego roku o 8:46, stanę w ciszy i przeżyję to raz jeszcze. Raz jeszcze przeniosę się pod wieżę, wspominając dzień, w którym zawaliło się niebo.