- W okolicach wokół portu miasto jest martwe. Kilka lata temu potrzebowałbyś pół godziny, żeby przejechać tam kilometr, tyle ludzi tam było. Pełne bary, restauracje, kluby. Teraz serce Bejrutu jest martwe - mówi w rozmowie z Gazeta.pl Jalda Sacre, libańska prawniczka i wykładowczyni, która studiowała we Francji, a obecnie mieszka na przedmieściach Bejrutu.
Dokładnie rok temu portem i całym miastem wstrząsnęła potężna eksplozja. Pierwsze nagrania wydawały się niewiarygodne. Zupełnie niespodziewanie pożar w porcie doprowadził do wybuchu, który wyglądał niczym eksplozja bomby atomowej. Na nagraniach widać, jak fala uderzeniowa przechodzi przez miasto, wybijając szyby, wyrywając drzwi, burząc ściany. Zginęło 200 ludzi, setki zostały ranne, dziesiątki tysięcy straciło dach nad głową lub miejsca pracy. Okazało się, że wybuchł ogromny magazyn saletry amonowej, składowanej od lat w nieprawidłowy sposób. 2750 ton azotanu amonowego, który służy do produkcji nawozów sztucznych, ale może być też wykorzystywany jako składnik materiałów wybuchowych, znajdowało się zaledwie kilkaset metrów od budynków mieszkalnych.
Jednak to nie wybuch sprawił, że - dawniej tętniące życiem - nabrzeże Bejrutu jest teraz raczej pogrążone w ciemności. Liban zmaga się z głębokim kryzysem, a wybuch - jak mówią mieszkańcy - tylko dobitnie zobrazował, jak dysfunkcyjny jest obecny system polityczny. - Ludzie nie mogli odbudować budynków, nie ma prądu, a nawet gdyby był, to niemal nikogo nie stać na wyjście do baru. Jedno piwo kosztuje 10 proc. miesięcznych zarobków. Jeśli pójdziesz na spacer po centrum Bejrutu, to jest tam pusto - opowiada Jalda Sacre.
- Wybuch w Bejrucie nie tyle był sam w sobie tragedią, co zwieńczeniem tragedii naszego kraju - korupcji, kryzysu, podziałów między społecznościami. Nasza sytuacja pogarszała się już przed wybuchem - mówi libańska prawniczka.
Dr Wojciech Wilk, prezes Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, które od lat niesie w Libanie pomoc uchodźcom z Syrii, przypomina, że Liban to kraj zniszczony wojną domową, który ma bardzo specyficzny system polityczny, w pewnym stopniu niezmienny od 30 lat. Obowiązuje tam tzw. system konfesjonalizmu, zgodnie z którym władza jest proporcjonalnie podzielona między grupy religijne chrześcijan i muzułmanów. To teoretycznie ma zapobiegać sporom na tle religijnym, jednak w praktyce zabetonowało scenę polityczną. Wszystkie partie są częścią tego systemu i nie mają interesu w rozmontowaniu go.
- W pewnym stopniu [Liban - red.] wydobył się ze skutków wojny, ale teraz pogrąża się ponownie w potężnym kryzysie. Teraz ponad 40 proc. ludności Libanu żyje poniżej granicy ubóstwa. W pewnych przypadkach rodziny libańskie są w gorszej sytuacji, niż żyjący tam od lat uchodźcy syryjscy - mówi dr Wilk.
Jak wskazuje, eksplozja w Bejrucie to przykład tego, jak źle funkcjonowały instytucje państwowe. W magazynie, gdzie przechowywano tysiące ton azotanu, składowane były też fajerwerki. A pożar zaczął się od tego, że ktoś spawał tam drzwi. Szef PCPM dodaje, że z tego powodu "Libańczycy byli wściekli na swój rząd". - Ten od lat wiedział o problemie azotanu w porcie. Poszczególne departamenty i instytucje przerzucały na siebie odpowiedzialność i nikt nic nie zrobił - aż w końcu doszło do wybuchu - wyjaśnia.
- To uświadomiło ludności Libanu, że tego typu wieloletnie spychanie odpowiedzialności, opóźnianie decyzji i działania prowadzi do właśnie takich efektów. Ta eksplozja była dla Libańczyków przykładem tego, co nie działa w systemie politycznym. Po niej doszło do potężnych demonstracji i wybuchu społecznego gniewu.
Jalda Sacre wspomina, iż wydadało się, że to będzie początek rewolucji. - Ludzie nie mogli nawet kupić nowych okien, bo nie było ich stać. Nie mieli pieniędzy na odbudowę. Władz nigdzie nie było. Ludzie sami zabrali się za odbudowę, z pomocą organizacji pozarządowych i innych państw, UE, czy libańskiej diaspory. Żaden z polityków nie pomagał i żaden nie wziął na siebie odpowiedzialności - mówi.
Około tydzień po wybuchu premier Hassan Diab podał się do dymisji. Jednak nie sformowano nowego rządu, nie odbyły się nowe wybory i Diab dalej pozostaje premierem. Zaś - mówi dr Wilk - wobec braku oddolnego przywództwa, ruch sprzeciwu wygasł. Tym bardziej, że ludzie obawiają się zaognienia podziałów religijnych, a pojawienie się takiego przywództwa może być odczytane przez społeczeństwo jako próba sięgnięcia po władzę jednej z grup religijnych.
Masowe protesty odbywały się już wcześniej, m.in. w 2019 roku. Jednak pandemia COVID-19 z jednej strony utrudniła lub uniemożliwiła manifestowanie, a z drugiej - jeszcze pogorszyła sytuację. Wilk wyjaśnia, że w Libanie kryzys polityczny jest połączony z kryzysem gospodarczym. - Odwlekanie przez lata trudnych reform gospodarczych doprowadziło do załamania systemu bankowego, a także systemu politycznego. Konsekwencją tego jest to, że od września 2019 roku do teraz wartość funta libańskiego, a więc zarobków osób, które dostają pensje w funtach, spadła o ponad 90 proc. - mówi.
Kurs libańskiej waluty był przez wiele lat sztywno powiązany z kursem dolara. Przelicznik wynosił 1500 do 1. Dziś czarnorynkowy kurs to prawie 19 tys., a dochodził do 22 tys. To dramatycznie zmniejszyło realną siłę zakupową osób, które zarabiają w funtach. Jeśli wcześniej ktoś zarabiał np. równowartość 400 dolarów, to teraz ta sama kwota jest warta 40 dolarów. Tymczasem Liban importuje większość artykułów żywnościowych i innych towarów. Na miejscu produkowane są głównie niektóre podstawowe towary spożywcze, zaś importowane jest nawet zboże. - W ciągu ostatniego roku ceny jedzenia prawie potroiły się. Dwukrotnie wzrosły koszty transportu, sprzętów domowych, prądu, gazu. A wynagrodzenia są wypłacane w lokalnej walucie, w podobnych stawkach co wcześniej, przez co ich wartość topnieje z dnia na dzień - mówi szef PCPM. Jak dodaje, sytuacja jest podobna do tej, jaka była w Polsce pod koniec lat 80., gdy szalała inflacja i z miesiąca na miesiąc ludzie mogli sobie na coraz mniej pozwolić.
- Ogromną trudnością jest zakup nawet podstawowych leków. To towary importowane, więc ich ceny poszły do góry. Ale to tylko część problemu. Przez to, że nie da się w ogóle kupić dolarów, farmaceuci nie są w stanie ich nawet sprowadzić. To dotyka szczególnie osób, które mają choroby przewlekłe, jak np. cukrzyca czy nadciśnienie - mówi Wilk.
- Owoce i warzywa są dziś za drogie nawet dla osób z klasy średniej, o mięsie można najwyżej pomyśleć. A co dopiero dla osób, które wcześniej był ubogie. Ludzi nie stać na edukację dla dzieci, nie stać na nic. Do tego importerzy nie są w stanie kupować. W kraju nie ma materiałów budowlanych, nie ma benzyny, nie ma leków
- mówi Jalda Sacre. Przypomina historię z ostatniego tygodnia, która wstrząsnęła krajem - dziewczynka w wieku przedszkolnym została ukąszona przez skorpiona. Wymagało to leczenia, jednak w szpitalu nie było odpowiedniego antidotum. Ono wystarczyłoby, żeby uratować jej życie. Jednak ze względu na brak leków nie było ono dostępne i dziecko zmarło. Jak dodaje Sacre, najbardziej odczuwalny jest brak prądu. - Teraz mamy tylko godzinę dziennie. Poza tym można mieć prąd z generatorów, ale nikogo na to nie stać - mówi prawniczka.
Na kryzys gospodarczy nakłada się pandemia COVID-19. Kraj przeszedł bardzo silną falę zachorowań, a teraz ich liczba znów rośnie. Szef PCPM (która także wspiera inne kraje w walce z pandemią) zwraca uwagę, że statystyki zachorowań i zgonów na COVID-19 w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców są w Libanie wyższe niż w Polsce. Ponadto sprywatyzowana służba zdrowia i chaotyczna polityka - rząd wprowadził wiele kolejnych lockdownów - przełożyło się na to, że pandemia była zabójcza i dla społeczeństwa, i dla gospodarki.
Teraz coraz więcej Libańczyków podejmuje trudną decyzje o emigracji. Jalda Sacre mówi, że ma w kraju swoją pracę, karierę prawniczą, do tego opiekuje się rodzicami i nie zamierza wyjeżdżać. Ale już jej siostra to rozważa, a większość znajomych już to zrobiła.
- Prawie nie mam tu już przyjaciół. 80 proc. zdecydowało się opuścić kraj. W zasadzie nie ma tygodnia, żeby ktoś nie wyjechał. Ludzie udają się do Dubaju i innych krajów Zatoki Perskiej. Część jedzie do Europy i Kanady, ale trudniej tam dostać wizę w taki krótkim czasie. W krajach arabskich łatwiej znaleźć pracę, choć wykorzystują to tamtejsi pracodawcy i oferują zdesperowanym Libańczykom niższe zarobki - mówi prawniczka.
Szef PCPM zwraca uwagę na rosnący problem nieregulowanej migracji. - Już teraz Cypr - leżący 150 km od Libanu - apeluje o pomoc UE w związku z przybywaniem ludzi przez morze - mówi. Dlatego doraźnie potrzebna jest pomoc humanitarna nie tylko dla uchodźców, ale także dla samych Libańczyków. - Po pierwsze jako gest solidarności, wsparcia, a także, by zapobiec niekontrolowanej migracji - ocenia i dodaje:
- Podobny kryzys gospodarczy trwa w Syrii, gdzie także jest spadek wartości pieniądza i problem z importem jedzenia czy leków. Mówimy więc o implozji gospodarczej dużej części Bliskiego Wschodu. To oczywiście tworzy kolejne zagrożenie związane z migracją, bo wielu ludzi dochodzi do wniosku, że kryzys potrwa latami i jeśli tylko mają możliwość, to wyjeżdżają. Nie chcą, żeby ich dzieci mieszkały w kraju bez prądu, gdzie nie ma jak zawieźć chorego dziecka do szpitala, a nawet jeśli się uda, to nawet tam może zabraknąć paliwa do generatorów. W Libanie dochodzi do przypadków śmierci pacjentów w łóżkach szpitalnych, gdyż z braku prądu przestają działać aparaty do dializy czy respiratory.
Jednak wskazuje, że organizacje pomocowe, które mogą np. budować obozy dla uchodźców, wspierać szkoły czy przychodnie, nie mają możliwości ani finansowych, ani organizacyjnych, aby tworzyć miejsca pracy czy wspierać rozwój przedsiębiorstw - tego, czego brakuje Libańczykom. - To może powstawać w warunkach stabilnego państwa, a Liban teraz takim państwem nie jest. Z drugiej strony ciężko mówić o rozwoju przedsiębiorstw gdy w północnym Libanie prąd jest tylko trzy do sześciu godzin dziennie. To zabija jakiekolwiek nadzieje na produkcję, eksport czy tworzenie stałych miejsc pracy - dodaje.
Ani protesty w 2019 roku, ani po wybuchu w 2020 nie przyniosły oczekiwanych skutków. Jalda ma nadzieję, że teraz znów dojdzie do manifestacji. Ale jednocześnie nie wierzy, iż przyniesie to zmianę. Chce jednak, by społeczeństwo pokazało, iż odrzuca obecną klasę polityczną i chce zmian. Jednak jej zdaniem będą realne decyzje nie są w rękach Libańczyków. Wskazuje na powiązania partii Hezbollah z Iranem i inne wpływy zagraniczne, które kształtują politykę wewnętrzną w Libanie. Dopóki na tym polu nic się nie zmieni - uważa - nie poprawi się los Libańczyków.
- Bez zmiany politycznej Liban nie wyjdzie na prostą, chyba że któryś z bogatych krajów zdecydowałby się na potężną pomoc finansową przy utrzymaniu obecnej klasy politycznej i systemu politycznego. Ale jak widać nie ma na to chętnych. Ani UE, ani USA, ani Arabia Saudyjska, ani Iran, nie są zainteresowane przekazaniem Libanowi dziesiątków miliardów dolarów. Szczególnie, że jednym z problemów kraju jest potężna korupcja i nie ma gwarancji, że te pieniądze pomogą
- mówi Wojciech Wilk. - Ale na zmianę polityczną też nie ma wielkiej nadziei. Potrzebna byłaby naprawdę duża zmiana mentalności tych partii politycznych. Nad tym pracuje ONZ, Unia Europejska, Liga Państw Arabskich i inne kraje. Natomiast to wymaga czasu, a priorytetem jest wsparcie dla ludzi, żeby mogli przetrwać kolejny miesiąc czy nadchodzącą zimę - dodaje.
Jeśli chcesz pomóc mieszkańcom Libanu - wejdź i zobacz, jak to zrobić: pcpm.org.pl/liban