Chodzi o grób przy szkole w Kamloops w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie według wstępnych badań znajdują się szczątki 215 dzieci. Koronerka Lisa Lapointe, która prowadzi tę sprawę, podkreśla, że jest to wczesna faza gromadzenia danych o zbrodniach, które miały miejsce na terenie szkół. Więcej informacji mają dostarczyć planowane ekshumacje.
Na razie śledztwa nie są prowadzone w sprawie grobów przy szkołach Marieval w Saskatchewan i St. Eugene w Cranbrook w Kolumbii Brytyjskiej, gdzie odkryto kolejno szczątki 761 i 182 osób. Justin Trudeau zapewnił, że poszukiwania szczątków dzieci będą prowadzone zgodnie z obyczajami rdzennych mieszkańców.
Szkoły dla rdzennych mieszkańców Kanady prowadzone były przez Kościół katolicki, dlatego też archidiecezja Vancouver zapewniła, że otworzy archiwa i przekaże "wszystkie historyczne dokumenty" na temat uczniów. To właśnie w kościołach, a nie u rdzennych mieszkańców, znajdują się akty zgonów z datami i przyczynami śmierci uczniów katolickich szkół. O dostęp do tych dokumentów występowali już wcześniej rodzice zmarłych, ale misjonarze oblaci (którzy prowadzili 48 ze 139 takich placówek) odmawiali udzielenia im jakichkolwiek informacji, powołując się na "ochronę danych osobowych".
W Kanadzie w latach 1874-1996 działało 139 katolickich szkół dla dzieci rdzennych mieszkańców. Przez 150 lat uczniowie byli tam kierowani przymusowo, by zgodnie z planem kanadyjskiego rządu "ucywilizować" potomków m.in. Metysów i Inuitów. Szkoły od samego początku powierzone było Kościołowi katolickiemu (70 proc. placówek) i protestanckiemu (30 proc.). Według dotychczasowych danych, do ośrodków tych miało uczęszczać około 150 tys. dzieci.
W 2015 roku Komisja Prawdy i Pojednania oceniła, że było to "kulturowe ludobójstwo", ponieważ dzieci odcinane były od swoich rodzin, zapominały języka i kultury bliskich. Udokumentowano także przemoc (bicie kijem po głowach, molestowanie seksualne przez księży), do której dochodziło w szkołach. Z danych komisji wynika, że śmierć mogło ponieść tam nawet 6000 dzieci.
Budynki dla uczniów były słabo ogrzewane i brudne, co szybko wpłynęło na zdrowie dzieci. Rząd nie przeznaczał jednak żadnych pieniędzy na opiekę medyczną dla nich, chociaż coraz częściej dochodziło tam do epidemii różnych chorób. "W naszych archiwach są zapisy korespondencji, w której administracja szkoły kłóciła się z rządem o to, kto ma płacić za pogrzeby uczniów" - napisano w 4000-stronnicowym raporcie komisji. W 1945 roku śmiertelność dzieci w takich szkołach była pięciokrotnie wyższa niż wśród ich rówieśników w Kanadzie. W 1960 roku był dwa razy wyższy niż wśród studentów.
- Ocaleni mówili o dzieciach, które nagle ginęły. Niektórzy widzieli też doły, które później okazywały się miejscem pochówku. Inni ocaleni mówili o dzieciach spłodzonych przez księży w szkole, odebranych nieletnim matkom zaraz po urodzeniu i wrzuconych do pieców - cytuje słowa przewodniczącego Komisji Prawdy i Pojednania Murray Sinclair BBC.
Portal spokesman.com rozmawiał natomiast z ocalałymi dziećmi. Byli uczniowie często mówią, że nie pamiętają, co działo się w szkole, chociaż trafili tam, mając np. 10 lat. Nie pamiętają twarzy nauczycieli ani większości lekcji i dodają, że najwyraźniej ich organizm broni się przed tymi traumatycznymi wspomnieniami. Pamiętają czarno-białe mundurki, obcinanie włosów niemal do skóry głowy, epidemie chorób, które dziesiątkowały dzieci, bicie uczniów do nieprzytomności za granie w "rdzenne gry" lub "praktykowanie indiańskich wierzeń".
Pierwsza szkoła dla rdzennych mieszkańców została założona przez kapitana Richarda Pratta w USA. Uważał on, że rdzenni mieszkańcy przetrwają tylko wtedy, gdy zasymilują się ze społeczeństwem. "Zabijcie w nich Indianina, a ocalcie człowieka" - mówił. W Stanach Zjednoczonych powstało 367 takich szkół. "Naród amerykański żąda, aby Indianie stali się białymi ludźmi w ciągu jednego pokolenia" - napisano w jednym z raportów z 1881 roku. Pod koniec lat 70. większość ze szkół w USA została zamknięta, ale potomkowie uczniów, którzy do nich chodzili, do dziś starają się odzyskać język i zwyczaje swoich plemion.
W USA, w przeciwieństwie do Kanady, nie dochodziło do takiej skali przemocy fizycznej. Potomkowie uczniów przyznają, że rodzice czy dziadkowie zwykle nie chcieli mówić o tym, co ich spotkało w szkołach. Zwykle jednak wspominają o poniżaniu psychicznym czy wyzwiskach, które kierowały do nich zakonnice, zwykle prowadzące takie ośrodki. Obcinano im też włosy i dawano mundurek. Za ucieczkę lub mówienie w swoim języku byli zamykani w ciasnej celi, podobnej do tych, która służyła za karę dla żołnierzy. To również wpłynęło na traumę, która została z nimi do końca życia. Rodzice nie musieli też posyłać do szkoły wszystkich dzieci - wystarczyło, że poszło jedno, które po roku często zapominało swojego rdzennego języka.