Samolotem linii Ryanair podróżowały cztery Polki. "To było straszne", "Zrobiłam rachunek sumienia"

- To było straszne. Jakieś piętnaście minut od Wilna miałam wrażenie, że samolot zaczyna spadać. Niektórzy nawet coś rzucali o tym, że na pokładzie wybuchł pożar. Samolot wykonywał gwałtowne ruchy. Załoga zachowywała się nerwowo, wydawała chaotyczne polecenia - wspomina w rozmowie z białostocką redakcją "Gazety Wyborczej" Ewa Sidorek, jedna z pasażerek samolotu linii Ryanair, który w niedzielę został zmuszony do lądowania w Mińsku. Na pokładzie maszyny lecącej do Aten były jeszcze trzy Polki.

W niedzielę białoruskie władze wymusiły lądowanie na lotnisku w Mińsku samolotu lecącego z Aten do Wilna. Na jego pokładzie przebywał opozycjonista i jeden z autorów kanału NEXTA Roman Protasewicz. 26-letni dziennikarz w listopadzie ubiegłego roku został umieszczony przez białoruskie KGB na liście osób i instytucji zaangażowanych w działania terrorystyczne.

Załoga lotu FR4978 usłyszała od kontrolerów lotów, że na pokładzie maszyny może znajdować się ładunek wybuchowy. Niezależne białoruskie media, a także opozycjoniści twierdzą natomiast, że pilotom zagrożono zestrzeleniem. 

Zobacz wideo Biejat: Musimy bardzo jasno stanąć po stronie obywateli białoruskich

Po sprowadzeniu samolotu na ziemię białoruskie służby aresztowały Protasiewicza, a także jego partnerkę - Sofię Sapiegę. Po około ośmiu godzinach "uziemienia" w Mińsku samolot linii Ryanair wznowił lot do Wilna. Poza Protasiewiczem i Sapiegą w Mińsku pozostały jeszcze trzy osoby. Służby nie chcą na razie wypowiadać się o ich tożsamości. 

Pasażerka samolotu linii Ryanair: To było straszne. Miałam wrażenie, że samolot zaczyna spadać

Wśród ponad 120 pasażerów samolotu z Aten były cztery Polki - pracownice Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Suwałkach, które przebywały w Grecji w ramach programu Erasmus. O wydarzeniach, do których doszło w niedzielę na mińskim lotnisku opowiedziała w rozmowie "Gazetą Wyborczą" Ewa Sidorek, która w przeszłości pełniła również funkcję wiceprezydentki Białegostoku 

- To było straszne. Jakieś piętnaście minut od Wilna miałam wrażenie, że samolot zaczyna spadać. Niektórzy nawet coś rzucali o tym, że na pokładzie wybuchł pożar. Samolot wykonywał gwałtowne ruchy. Załoga zachowywała się nerwowo, wydawała chaotyczne polecenia. Nie pozwalano nam się nawet ruszyć. Po jakimś czasie otrzymaliśmy informację, że ze względów bezpieczeństwa musimy wylądować w Mińsku - relacjonuje Sidorek.

Po przymusowym lądowaniu w stolicy Białorusi podróżni musieli pozostać w samolocie jeszcze przez godzinę. Sidorek wspomina też, że obok niej siedział młody mężczyzna, który "cały czas robił zdjęcia", a później zniknął.

- Na płycie lotniska w Mińsku czekało na nas mnóstwo samochodów, wielu wojskowych i mundurowych z psami. Psy obwąchiwały każdą naszą rzecz. Potem przeprowadzono nas wąskim tunelem. Każdego poddawano osobistej kontroli. Prześwietlano nasze bagaże. Obok czterech żołnierzy przeprowadziło młodego człowieka [Romana Protasewicza - red.]. Dopiero potem dowiedziałam się, kto to i o co chodzi z zawróceniem samolotu i że to nie 'próba zamachu terrorystycznego' - powiedziała "GW" była prezydentka Białegostoku. Zaznaczyła też, że wbrew początkowym medialnym doniesieniom na pokładzie nie doszło do żadnej bójki, która miała rzekomo doprowadzić do awaryjnego lądowania. Wspomniała też, że w Mińsku oraz po przylocie do Wilna pasażerowie byli "w stałym kontakcie z pracownikami polskich konsulatów".

- To przerażające, do czego może posunąć się system Łukaszenki - podkreśliła Sidorek.

2017 r. - zatrzymanie Romana Protasiewicza w Mińsku Władze Litwy: Do Wilna nie dotarło pięcioro pasażerów samolotu linii Ryanair

Wraz z Sidorek, samolotem podróżowała też rektorka suwalskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej dr Marta Wiszniewska, która podzieliła się swoją relacją z reporterem portalu tvn24.pl.

- Kapitan poinformował nas tylko, że musimy lądować w Mińsku ze względu bezpieczeństwa. Członkowie załogi zaczęli nerwowo chodzić między fotelami. Całe życie przeleciało mi przed oczami. Zrobiłam rachunek sumienia. Myślałem, że się rozbijemy. Byłam jednak, o dziwo, spokojna. Tak jak zresztą reszta pasażerów - mówi Wiszniewska.

Po przejściu do lotniskowego terminalu pasażerowie mieli dostęp do toalet i niewielkiego bistro. Jednak, jak wspomina Wiszniewska, służby oraz pracownicy portu nie przekazywali im żadnych informacji. - Kontaktowaliśmy się tylko telefonicznie z naszymi rodzinami, które przekazywały informacje podawane przez media. Typu, że samolot został porwany. Atmosfera była bardzo nerwowa. Pojawiła się obawa, że będziemy musieli spędzić na Białorusi jeszcze więcej czasu - tłumaczy.

Wiszniewska powiedziała też, że mężowi jednej z pasażerek udało skontaktować się telefonicznie z polskim konsulem. Dyplomaty nie wpuszczono jednak na teren lotniska. - Około godziny 19, tuż przed przewiezieniem nas na płytę lotniska, poinformował, że wszyscy polscy obywatele wsiądą do samolotu. Samolot krążył jeszcze w kółko przez 1,5 godziny, zanim pozwolono mu odlecieć - dodaje naukowczyni. 

Więcej o: