Higgins jest założycielem i szefem organizacji o nazwie "Bellingcat", która zajmuje się internetowymi śledztwami opartymi o publicznie dostępne informacje (tak zwane "open source"), albo czasem takie, które można w sieci kupić. Regularnie korzystamy z efektów ich pracy, opisując między innymi jak rosyjskie służby próbowały zabić Siergieja Skripala, prowadzą szeroko zakrojoną akcję dywersji w Europie Wschodniej czy jak Irańczycy zestrzelili ukraiński samolot. To, co internetowi śledczy-amatorzy potrafią znaleźć w sieci, potrafi naprawdę zadziwić. Higgins opowiedział Gazeta.pl nieco o kulisach ich działalności.
Maciek Kucharczyk, Gazeta.pl: Czytając wasze raporty ze śledztw, czasem nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przecież takie informacje, jakie wy znajdujecie, nie mogą po prostu być w sieci. Zwłaszcza te dotyczące oficerów rosyjskich służb. Ktoś musiał wam to dać. Ktoś, czyli służby państw zachodnich, chcący dopiec Kremlowi.
Eliot Higgins, Bellingcat: Jest wręcz przeciwnie. To my czasami podsyłamy służbom czy policji nasze znaleziska. Na przykład teraz jeden z naszych współpracowników, Christo Grozev, jest świadkiem w procesie przed berlińskim sądem w sprawie dotyczącej tak zwanego "rowerowego zabójcy" (domniemany agent rosyjskiej FSB, który zamordował w Berlinie czeczeńskiego emigranta Zelimkhana Khangoshviliego w 2019 roku - red.). Po prostu znalazł więcej informacji na temat zamachowca, Wadima Krasnikowa, niż niemiecka policja i służby.
No ale skąd choćby dostęp do baz danych rosyjskich urzędów?
Z Rosją jest o tyle łatwo, że to kraj przeżarty korupcją. To jest nieprawdopodobne co można tam kupić. Fragment bazy danych paszportowych? Kilkaset dolarów. Rejestr rozmów telefonicznych z danego numeru na przestrzeni ostatnich dwóch lat? Około tysiąca. Naprawdę wariactwo. Co prawda po naszych tekstach władza stara się to ukrócić.
Służby też mogą wydać te kilkaset dolarów. Pewnie nawet więcej. Mają też inne metody. Skąd przewaga jakiegoś, nic mu nie ujmując, pana Grozeva?
Pewnie stąd, że dla niego śledzenie aktywności rosyjskich służb to pewnego rodzaju hobby. Może poświęcić na jedną sprawę ile czasu chce i zajmować się nią na przestrzeni lat, wraz z pojawiającymi się nowymi informacjami. To jedna z kluczowych przewag takich ludzi jak my nad służbami czy tradycyjnymi mediami.
Z Christo poznaliśmy się jeszcze około 2016 roku, kiedy przyglądał się próbie przewrotu w Czarnogórze. Okazało się to nieudaną operacją rosyjskich służb. I od tego się zaczęło. Przełomem był rok 2018 i próba otrucia Siergieja Skripala przez GRU (Bellingcat opublikował wyniki śledztwa, które w sposób przekonujący wykazało, że osoby stojące za otruciem to oficerowie GRU, rosyjskiego wywiadu wojskowego - red.). Każdy kolejny materiał na temat działalności rosyjskich służb był w jakiś sposób powiązany z tamtą sprawą i ludźmi w nią zaangażowanymi, bo po prostu brali udział w innych akcjach.
Przyniosło to nam wielką rozpoznawalność, ale też problemy. Zainteresowały się nami brytyjskie służby bezpieczeństwa. W kontekście naszego bezpieczeństwa. Teraz regularnie odwiedzają mnie lokalni policjanci. Jeszcze przed pandemią, kiedy podróżowałem służbowo, nie jadałem w hotelach czy restauracjach. Wcześniej bardzo to lubiłem, ale musiałem zrezygnować. Jadłem więc tylko to, co sam przygotowałem.
To dość drastyczna zmiana realiów dla kogoś, kto zaledwie kilka lat wcześniej, przynajmniej według Wikipedii, był jednym z setek milionów internatów piszących co tam akurat uznają za ważne na forach internetowych.
<śmiech> Tak. Ja po prostu chciałem wygrywać spory na forach i czuć satysfakcję. Tak naprawdę zaczęło się to wraz z Arabską Wiosną w 2011 roku. Pamiętam jak oglądałem relacje ze starć na placu Tahrir w Kairze i dyskutowałem o tym na forum Something Awful oraz w sekcji komentarzy pod tekstami "Guardiana". Tak się wówczas mi życie układało, że wstawałem wcześnie, około szóstej. Zanim zacząłem pracę miałem z 45 minut na przeglądanie sieci i czytanie. Oglądałem mnóstwo wideo wrzucanych do internetu przez samych uczestników starć. Tego nie było wówczas w tradycyjnych mediach. Uzbrojony w tą dodatkową wiedzę mogłem lepiej wygrywać potyczki na forach.
Potem zaczęły się wojny w Syrii i Libii. Tych zdjęć i wideo tworzonych przez uczestników walk było coraz więcej. Zacząłem je sobie katalogować. Kiedy pojawiały się argumenty, że to co wrzucam na forum to na pewno jakiś fejk, zacząłem kombinować jak sprawdzać wiarygodność tych nagrań. Zauważyłem, że wykorzystując zdjęcia satelitarne na Google Maps można zweryfikować, czy dane wideo zostało wykonane tam, gdzie wynikałoby z opisu. Stało się to moim hobby i zrobiłem się w tym dobry. Ba, wcześniej nie miałem żadnych związków z wojskiem. Pojęcia o tym nie miałem. Jednak po jakimś czasie naprawdę wprawiłem się w rozpoznawaniu różnego rodzaju uzbrojenia. Nie znałem też arabskiego, ale to nie było takie złe, bo zamiast słuchać co na nagraniach mówią, to skupiałem się na tym co widać.
A kiedy ten internetowy wojownik poczuł, że to co robi ma jakiś większy sens? Że to już tak na poważnie?
2013 rok. Sprawa dostaw broni z Chorwacji do Syrii. Kiedy zobaczyłem tekst który współtworzyłem na pierwszej stronie "New York Times", to poczułem właśnie to, o co pytasz.
Rok wcześniej urodziła mi się córeczka. No i jak to z dziećmi bywa, czas na wszelkie hobby bardzo się skurczył. Zostało mi właściwie tylko to grzebanie w sieci. Postanowiłem więc założyć bloga pod pseudonimem "Brown Moses", żeby tam wrzucać co ciekawszego znajdę. Między innymi dowody na używanie przez syryjski reżim broni kasetowej i chemicznej. No i zaczęło mnie czytać coraz więcej osób. W tym z tradycyjnych mediów. Kiedy wrzuciłem nagrania i zdjęcia przejętych przez syryjski reżim kilku ciężarówek wyładowanych różnymi egzotycznymi modelami broni z byłej Jugosławii, odezwali się ludzie z "NYT". I tak się potoczyło. Potem się okazało, że ta broń trafiała w ręce syryjskich bojówek z Chorwacji w ramach tajnej operacji służb saudyjskich.
Już po publikacji tekstu zaczęło się wariactwo. Następnego dnia dałem wywiad dla "Guardiana". Potem do domu zajechała ekipa CNN. To było naprawdę ekscytujące.
I te wielkie media, globalnie znane redakcje, potrzebowały pomocy blogera? Nie podchodzili do ciebie jak do jeża?
Wiesz jak to jest w mediach. Temat goni temat. Jednego dnia piszesz o tym, innego o tamtym. Ja miałem natomiast swoją niszę, w której siedziałem już od dłuższej chwili. Miałem unikalną wiedzę. Wykorzystywałem źródła, których istnieniu większość dziennikarzy, zwłaszcza tych starszej daty na wyższych stanowiskach, nie miała pojęcia. Mało kto wtedy traktował na poważnie filmiki i zdjęcia wykonywane przez uczestników walk, czy dostępne publicznie zdjęcia satelitarne. Kiedy potem pokazywałem na warsztatach czy konferencjach swoje metody działania, to dla wielu osób to były jakieś magiczne sztuczki. No ale coraz więcej osób zaczęło dostrzegać w tym wartość. Pojawiły się kolejne teksty we współpracy z tradycyjnymi mediami, pisało do mnie coraz więcej ludzi chcących opublikować jakieś swoje analizy na "Brown Moses". Zaczęła się tworzyć społeczność ludzi o podobnych zainteresowaniach do mnie, z których część dzisiaj stanowi zespół "Bellingcat".
I w ten sposób dochodzimy do "kota z dzwonkiem na szyi" - Bellingcat. Skąd właściwie ta nazwa?
"Brown Moses" to był mój prywatny blog, nie chciałem na nim publikować tekstów napisanych przez innych ludzi, bo automatycznie to na mnie spływały laury za ich pracę. Chciałem też stworzyć jakąś platformę do dalszego rozwoju śledztw open source. Uruchomiliśmy ze znajomymi zbiórkę i szybko zebraliśmy 60 tysięcy funtów. Zacząłem myśleć nad jakąś nazwą, i będąc osobą raczej mało kreatywną wymyślałem jakieś banalne w rodzaju "opensource.com". No nie brzmiało to dobrze. Nie wspominając o tym, że takie adresy stron były już zajęte.
Poprosiłem więc o pomoc kolegę, pisarza. I to on przypomniał bajkę o myszach, które nie chcąc żyć w strachu przed kotem, postanowiły zawiesić mu na szyi dzwonek. W końcu żadna z nich nie miała odwagi tego zrobić, ale to już inna sprawa. "Belling the cat" brzmiało dobrze. Tylko okazało się, że adres "bellingthecat.com" kosztowałby tysiąc dolarów. Natomiast "bellingcat.com" już tylko 40. No i tym sposobem mamy dzisiaj "Bellingcat".
Dość mało poważny początek, jak na organizację, która pewnie nie raz podniosła ciśnienie na Kremlu.
Ta mniejsza formalność to też nasza siła. Możemy w swoim działaniu korzystać z siły internetowego tłumu. Na przykład, prosząc o pomoc w rozpoznawaniu, gdzie zostało zrobione jakieś zdjęcie. To świetnie działa choćby przy naszej współpracy z Europolem i FBI przy zwalczaniu handlu dziećmi. Dzięki temu zyskujemy też dostęp do ludzi posługujących się najróżniejszymi językami, bo w ramach naszego zespołu ich znajomość jest w naturalny sposób ograniczona. Dlatego też jednym z naszych podstawowych działań są obecnie szkolenia z zakresu prowadzenia śledztw open source. Chcemy rozpropagować naszą wiedzę i umiejętności, żeby potem mieć jak najszersze grono zdolnych współpracowników.
Szkoleniach, za które bierzecie pieniądze.
Tak, to jedno z naszych podstawowych źródeł dochodu. Bez tego nie bylibyśmy w stanie działać i się rozwijać. Rok temu, jak na dobre zaczynała się pandemia, mieliśmy tydzień ostrej paniki bo wydawało się, że straciliśmy 1/3 dochodów. Na szczęście okazało się, że można to równie dobrze robić online. Poza szkoleniami utrzymujemy się głównie z grantów i datków. Można o tym przeczytać w naszym rocznym sprawozdaniu.
Tak, czytałem te ostatnie z 2020 roku. I chyba najbardziej zaciekawiło mnie to, że zdecydowana większość zespołu i stałych współpracowników występuje tylko pod imieniem, a spora część nawet bez zdjęć.
To o czym już wspominałem w swoim kontekście. Obawy o bezpieczeństwo. I nie chodzi tu tylko o Rosjan, którzy mogą być niezadowoleni z naszych śledztw choćby dotyczących zestrzelenia malezyjskiego samolotu nad Ukrainą czy działań GRU. Na świecie jest dużo niestabilnych ludzi, wierzących w różne teorie spiskowe. Na przykład, że tak naprawdę pracujemy dla CIA. Może z tego wynikać wiele problemów, których wolelibyśmy unikać.
To jest pewien paradoks naszej działalności. Z jednej strony chcielibyśmy, żeby ci źli wrzucali do sieci jak najwięcej informacji. Z drugiej strony chcielibyśmy, żeby ci dobrzy robili tego jak najmniej. Tylko trudno to osiągnąć.
A czy ty sam jeszcze przeglądasz filmiki na Youtube i coś piszesz?
Tak, ale niestety mało zostało mi na to czasu. To trochę frustrujące. No ale staram się nie koncentrować na tym jak było. W Bellingcat zajmuje się teraz planowaniem tego, co ma być. Myśleniem nad rozwojem. Chcemy choćby zacząć robić filmy dokumentalne. Będzie ciekawie.