Urzędniczyna w łapciach, który posłał na śmierć miliony. Rola urzędnika-mordercy była dla niego idealna

Kiedy już stanął przed sądem w Izraelu, świat nie mógł się nadziwić jak nijako wygląda i jaki jest potulny. Ten łysiejący pan w średnim wieku, wyglądający jak nieokreślony urzędnik niższego szczebla, miałby przez lata metodycznie i bez zawahania wysyłać miliony na śmierć? Adolf Eichmann jak mało kto rozgrzał dyskusję o tym, co trzeba mieć w głowie, żeby zostać zbrodniarzem.

Po tym, kiedy 11 maja 1960 roku izraelscy agenci porwali Niemca z Argentyny i doprowadzili go przed oblicze sprawiedliwości w Izraelu, sędziowie nie próbowali odpowiedzieć na pytanie o motywy. Oni jedynie rozstrzygnęli, że jest winny zarzucanych mu czynów. 15 grudnia 1961 roku uznali go za wroga rodzaju ludzkiego i skazali na śmierć za odegranie kluczowej roli w zagładzie europejskich Żydów.

On sam konsekwentnie twierdził, że nigdy w życiu nikogo nie zabił i jedynie wykonywał rozkazy, wydawane w nadzwyczajnej sytuacji przez władze III Rzeszy.

Mam wiele na sumieniu, to prawda. Nie mam jednak nic wspólnego z mordowaniem Żydów. Nigdy nie zabiłem Żyda, [...]. Nigdy też nie wydałem nikomu polecenia, by zabić Żyda, ani nie wydałem polecenia, by zabić kogoś, kto nie był Żydem. Nie, nigdy. Pracowaliśmy tylko w biurze

Nikt nie miał jednak wątpliwości, że to Eichmann przez siedem lat aktywnie, metodycznie i bardzo sprawnie organizował Holokaust. Nie wyrażając przy tym żadnych rozterek moralnych, a jedynie nienawiść do Żydów.

Wejdę do grobu z uśmiechem na ustach, ponieważ świadomość, że mam na sumieniu pięć milionów istnień, jest dla mnie źródłem wyjątkowej satysfakcji

Wypowiedzenie tej kwestii w 1945 roku na temat Żydów udowodnili Eichmannowi 16 lat później izraelscy śledczy.

Różne spojrzenia na zbrodniarza

Kim trzeba być, żeby powiedzieć coś takiego? Najprostsza odpowiedź: fanatykiem, zwyrodnialcem, istotą pozbawioną empatii i sumienia, która jedynie na potrzeby procesu przeistoczyła się w potulnego urzędnika. Taką narrację prezentował izraelski prokurator Gideon Hausner.

Inną wersję przedstawiła Hannah Arendt, Amerykanka pochodzenia żydowskiego, urodzona w Niemczech, filozofka, politolożka. Po kilku tygodniach obserwacji procesu jako widz na sali sądowej doszła do wniosku, który później przybrał formę stwierdzenia o "banalności zła". Jej zdaniem Eichmann był bezrefleksyjnym konformistą, który sam z siebie nie był zwyrodnialcem, ale tak bardzo chciał być częścią większego organizmu, tak bardzo identyfikował się z ideologią III Rzeszy, że ochoczo wykonywał polecenia, nie zaprzątając sobie głowy kwestiami moralnymi. Wersja Arendt zdobyła wielką popularność na świecie, choć wywołała też kontrowersje. Zarzucano jej, że jej obserwacje są powierzchowne i że dała się nabrać na wersję "banalnego, prostego urzędnika" Eichmanna.

Było jeszcze inne, trzecie spojrzenie na umysł Eichmanna. Znacznie mniej znane. Jeszcze przed procesem na zlecenie Hausnera Eichmanna zbadała dwójka uznanych żydowskich specjalistów, małżeństwo Shoshanny i Szlomo Kulcsarów. Ona była psychologiem, on psychiatrą. Do więzienia wpuszczono tylko jego, ona musiała zadowalać się notatkami i wynikami testów. Prokurator chciał, aby razem stwierdzili jedną podstawową rzecz: czy Eichmann jest zdrowy na umyśle i może być sądzony.

Przy okazji Kulcsarowie zyskali jednak unikalną możliwość zbadania umysłu człowieka, dla którego świadomość doprowadzenia do śmierci milionów najwyraźniej nie przeszkadzała w spokojnym śnie. Z ich badań wyłania się bardziej złożony obraz niż te przedstawiane przez Hausnera czy Arendt.

Sprawny koordynator masowego mordu

Eichmann urodził się w 1903 roku w Solingen w Niemczech. Jego ojciec miał być osobą mocno konserwatywną o prawicowych poglądach i trzymającą rodzinę w pruskim drylu. Kiedy miał 13 lat zmarła jego biologiczna matka (wcześniej rodzina przeniosła się do Linzu), ojciec ożenił się po raz drugi z kobietą, która była bardzo konserwatywna i religijna. Młody Adolf nigdy nie przejawiał wybitnego intelektu czy zapału do nauki. Edukację przerwał w gimnazjum. Wcześnie zaczął pracować i świetnie się sprawdził jako zaopatrzeniowiec, odpowiedzialny za organizowanie logistyki.

Jednocześnie do pracy Eichmann w latach 30. zaangażował się w ruch nazistowski. Jeden z późniejszych przywódców III Rzeszy, Ernst Kaltenbrunner był znajomym jego ojca i wydatnie wspomógł młodego, entuzjastycznego Adolfa, który w 1932 roku formalnie wstąpił do austriackiej partii nazistowskiej. Rok później stracił pracę w Austrii i przeniósł się do Niemiec, gdzie naziści zdobyli już władzę i mogli działać otwarcie. Działalność w organizacji od tego czasu była już jego zajęciem na pełen etat. W 1934 roku dostał pracę w Berlinie i zaczął się zajmować "problemem żydowskim". Początkowo chodziło o zmuszanie niemieckich Żydów do emigracji. Okazał się być bardzo dobry w przedsięwzięciach, które wymagały zdolności organizacyjnych.

W 1938 roku został szefem samodzielnej delegatury w Wiedniu, gdzie po połączeniu Austrii z Niemcami zarządzał usuwaniem z kraju austriackich Żydów. Tutaj również świetnie się wykazał, między innymi szantażem skłaniając do współpracy wpływowych przedstawicieli społeczności żydowskiej. Jak nikt inny potrafił zmuszać Żydów do emigracji, jednocześnie zawłaszczając ich majątki dla partii. To, co robił w Austrii, dało mu przepustkę na szczyty organizacji nazistowskiej. Kiedy zaczęła się wojna, to jemu powierzono organizację całego procesu najpierw wysiedlania, a następnie masowego mordowania Żydów w całej Europie. Nie on zadekretował, że to ma się stać. Nie on strzelał, nie on morzył głodem, nie on zagazowywał, ale to on mówił jak to zrobić. To on organizował współpracę z kolaborantami, organizował pociągi, wizytował obozy i nadzorował wykonanie "planu" o czym raportował kierownictwu III Rzeszy.

Kiedy Tysiącletnia Rzesza, której tak chętnie służył, rozpadła się w proch, najpierw przez kilka lat ukrywał się w Niemczech. Przeszedł przez amerykański obóz jeniecki, gdzie nie został rozpoznany i uciekł. Przy pomocy sieci byłych działaczy nazistowskich i współpracującego z nimi kościoła katolickiego, w 1950 roku popłynął do Argentyny. Tamtejszy reżim Juana Perona przyjmował wówczas z otwartymi ramionami takich ludzi, oferując im nowe życie.

Z nowej tożsamości korzystał 10 lat. Sprowadził nawet do Argentyny swoją żonę i trójkę dzieci. I to głównie przez nich wpadł. Został namierzony przez ciągle szukających go Izraelczyków. 11 maja 1960 roku zespół agentów Mossadu porwał go na przedmieściach Buenos Aires i po kilku dniach, odurzonego narkotykami, przewiózł samolotem izraelskich linii lotniczych do Tel Awiwu. Po niemal roku przygotowań, 11 kwietnia 1961 roku, rozpoczął się proces.

Agresja ukryta za maską oziębłości

Kulcsarowie mieli do niego dostęp podczas tych przygotowań. Od końca stycznia do początku marca 1961 roku. Szlomo, będąc uznanym profesorem medycyny pracującym w największym izraelskim szpitalu Tel HaShomer, wizytował Eichmanna siedem razy. Każda z rozmów trwała około trzech godzin. W ciągu tych łącznie 21 godzin Niemiec został poddany najróżniejszym badaniom i testom psychiatrycznym oraz psychologicznym. Ich wyniki małżeństwo Kulcsarów analizowało potem wspólnie. Wyniki ich prac nie zostały zaprezentowane w całości podczas procesu. Hausnerowi nie było to potrzebne, zwłaszcza że nie wspierały one w całości jego narracji o wyrachowanym zbrodniarzu. Dla niego było ważne, że Kulcsarowie uznali Eichmanna za poczytalnego.

Dopiero kilka lat po procesie, skazaniu i powieszeniu Niemca, małżeństwo ekspertów opublikowało wyniki swojej pracy w formie artykułu naukowego. Ich zdaniem, Eichmann nie był jednowymiarowy, tak jak chcieliby Hausner i Arendt. Był człowiekiem o złożonej osobowości, choć mogło się na pozór wydawać inaczej. U podstawy miał być z jednej strony skłonny do agresji i złości, ale z drugiej słaby i potulny. Agresywne tendencje miały budzić strach przed samym sobą i przed reakcją otoczenia na nie. - Żył nieustannie w strachu, bojąc się tego co w nim drzemie, ponieważ wiedział, że nie potrafi nad tym zapanować - pisali Kulcsarowie.

Starając się poradzić z samym sobą i swoim strachem, Eichmann miał grać przed światem. Grał człowieka zdyscyplinowanego, zdecydowanego, cynicznego, nieludzko oziębłego i niezależnego. Kodeks moralny głoszony przez nazistów idealnie mu pasował do roli, ponieważ nie dopuszczał żadnej formy słabości. Wręcz gloryfikował takie osoby, jaką on starał się grać. Jednocześnie działanie w strukturach władzy III Rzeszy stwarzało mu możliwość dania upustu swojej głęboko skrywanej agresji, przy jednoczesnym zachowywaniu maski absolutnie posłusznego, zdyscyplinowanego, do bólu racjonalnego i idealistycznego biurokraty. Mógł nadal oszukiwać siebie samego i świat, odsuwając od siebie odpowiedzialność za swoje własne agresywne, niszczycielskie działania.

- Oskarżony przez miesiące i lata uczył się odgrywać pewną rolę. Identyfikuje się z nią tak bardzo, że jest wątpliwe, czy potrafi być szczery. Nawet gdyby chciał. Dla niego odgrywanie tej roli nie jest jakąś próbą obrony, ale głęboko zakorzenioną cechą charakteru - pisali Kulcsarowie. Eichmann miał być autentycznie przekonany o braku swojej osobistej odpowiedzialności za to co robił i o byciu jedynie małym, bezwolnym trybikiem wielkiej biurokratycznej machiny. Sam się co do tego przekonał.

Według Kulcsarów rola urzędnika-mordercy była idealna dla Eichmanna. Był perfekcyjnym człowiekiem do zadań, jakie postawiła przed nim III Rzesza. Nigdy nie wyraził skruchy za zorganizowanie śmierci milionów. Jego prochy rozsypano nad Morzem Śródziemnym.

Zobacz wideo
Więcej o: