Według oficjalnych wyników szkoccy separatyści zwyciężyli w wyborach do regionalnego parlamentu. Do samodzielnej większości Szkockiej Partii Narodowej zabrakło jednego mandatu. Ugrupowanie Nicoli Sturgeon może jednak liczyć na współpracę Zielonych, którzy także chcą oderwania się od Londynu.
Szkocka Partia Narodowa zdobyła 64 miejsca w Holyrood i wygrała czwarte wybory z rzędu, ocierając się o samodzielne rządzenie, mimo że mieszana ordynacja wyborcza jest skonstruowana tak, by wymuszać konieczność tworzenia się koalicji. SNP zyskało jeden mandat w porównaniu z 2016 rokiem. Drugi wynik uzyskali Konserwatyści. Mają 31 mandatów, bez zmian w stosunku do poprzednich wyborów. Trzecia była lewica z 22 mandatami (strata dwóch). Zieloni uzyskali osiem miejsc, poprawiając wynik o dwa mandaty. Liberalni Demokraci stracili jedno miejsce i mają teraz cztery.
Pierwsza minister i liderka SNP Nicola Sturgeon ostrzegła, że teraz nikt nie powinien sprzeciwiać się głosowaniu w sprawie referendum. - Jeśli torysi spróbują to zrobić, nie będą sprzeciwiać się Szkockiej Partii Narodowej. Sprzeciwiają się woli szkockich obywateli. To byłby ostateczny dowód, że Zjednoczone Królestwo nie jest sojuszem równorzędnych partnerów. I, że rząd w Londynie nie postrzega już Królestwa jako dobrowolnej unii narodów - stwierdziła szefowa separatystów.
Na południu, w Anglii, mapa wyborcza pokryła się kolorem niebieskim. Konserwatyści Borisa Johnsona odnieśli sukces w wyborach lokalnych, zdobywając wiele tradycyjnych twierdz pogrążonej w kryzysie lewicy. A Nicola Sturgeon przekonywała, że ten sukces prawicy to kolejny powód, by Szkoci wybrali niepodległość.
Mieszkańcy Edynburga czy Glasgow częściej niż Anglicy deklarują poglądy lewicowe, częściej są też prounijni. - Większość Szkotów popiera progresywną, otwartą wizję przyszłości naszego narodu. Ale przed nami jest wiele lat z prawicowym rządem, ogarniętym obsesją brexitu. Rząd, na który nie głosujemy - przekonywała pierwsza minister.
Ale według badań Szkoci są w sprawie niepodległości podzieleni. Wprawdzie na początku roku kilkanaście sondaży wskazywało na wyraźną przewagę "yes", ale ostatnio wyniki znów oscylują wokół remisu. W przeszłości Nicola Sturgeon sugerowała, że kolejne referendum najlepiej byłoby zorganizować, gdy kilka sondaży z rzędu pokaże poparcie dla niepodległości na poziomie ok. 60 proc. Te wybory pokazały też zdolność mobilizacji wyborców, którzy nie chcą niepodległości. W kilku okręgach zwolennicy konserwatystów przerzucili taktycznie swoje głosy na lewicę, tak by zablokować kandydata separatystów, a tym samym - drogę SNP do samodzielnej większości.
Premier Boris Johnson już stwierdził, że wychodzenie z pandemii to zły moment, by mówić o referendum niepodległościowym. The Times pisze, że pamięta, jak dla jego poprzednika, Davida Camerona, skończyło się zorganizowanie referendum brexitowego. Według gazety Boris Johnson nie chce, by historia zapamiętała go jako "premiera, który utracił Szkocję".
Nie jest wcale jasne, czy rząd centralny w Londynie musi wyrazić zgodę na głosowanie. Siedem lat temu zrobił to gabinet Davida Camerona, na podstawie porozumienia z separatystami. Ale Edynburg może próbować sam zorganizować głosowanie, co wywołałoby spór konstytucyjny, który rozstrzygnąć musiałyby sądy.