Napięcie systematycznie rośnie już od marca, ale tempo jego narastania wyraźnie przyśpieszyło w ostatnich tygodniach. Pisaliśmy już o tym w miniony weekend. Systematycznie trafiające do sieci nagrania ruchów rosyjskich wojsk połączone z bojową retoryką Kremla wywołały narastający niepokój. Czy to preludium do wojny?
Nagranie ćwiczenia rosyjskiej obrony przeciwlotniczej
Na przestrzeni tego tygodnia Rosjanie skierowali na Krym i w pobliże ukraińskiej granicy dodatkowe siły. Ich konkretnego składu nie sposób ustalić na podstawie wyrywkowych nagrań i informacji. Można jedynie ogólnie stwierdzić, że chodzi o ruchy oddziałów wielkości batalionu, albo batalionowej grupy bojowej, czyli liczących od kilkuset do tysiąca ludzi. Do tego różnych oddziałów wsparcia i dowodzenia. Pojawiły się nawet zdjęcia satelitarne tych sił zgromadzonych w prowizorycznych obozowiskach w rejonie przygranicznym.
Dodatkowo Moskwa zarządza inne pokazowe ruchy. W czwartek zapowiedziano ćwiczenia floty, których głównym elementem będzie przesunięcie co najmniej dziesięciu okrętów z Flotylli Kaspijskiej na Morze Azowskie. To stosunkowo niewielkie jednostki, specjalnie dostosowane do działań na takich akwenach. Pomimo niepozornych rozmiarów, mogące mieć istotne znaczenie w działaniach na płytkich wodach blisko ukraińskiego wybrzeża w rejonie Mariupola, gdzie są zgromadzone siły ukraińskiego wojska blokujące ewentualną próbę połączenia przez Rosjan okupowanego Krymu z Donbasem.
Jednocześnie od wtorku w całej Rosji są przeprowadzane ćwiczenia mające na celu sprawdzenie gotowości sił zbrojnych. Oznacza to stawianie w stan alarmu wszystkich baz i jednostek, które są następnie oceniane za szybkość i sprawność reakcji. Tego rodzaju ćwiczenia zawsze łączą się z obawą, że są tylko przykrywką do faktycznego postawienia części sił w stan gotowości do walki. Po prostu po formalnym "sprawdzianie" mogą nie przejść z powrotem w stan obniżonej gotowości, co może być trudno szybko stwierdzić.
Temu prężeniu militarnych muskułów towarzyszy adekwatna retoryka. W czwartek jej dobitny przykład dał Dmitrij Kozak, wiceszef administracji Kremla odpowiedzialny między innymi za relacje z Ukrainą, separatystami w Donbasie i negocjacjami na temat rozwiązania kryzysu. Za eskalacje napięcia oskarżył Kijów i dodał, że gdyby doszło do wznowienia intensywnych walk w Donbasie, to Rosja "mogłaby być zmuszona" do obrony Rosjan tam żyjących. Tak się składa, że w 2020 roku zaczęto wydawać mieszkańcom terenów kontrolowanych przez separatystów rosyjskie paszporty, co według Moskwy może ich czynić rosyjskimi obywatelami. - Wojna byłaby początkiem końca Ukrainy. To nie byłoby strzelenie sobie w stopę, ale w skroń - stwierdził.
Tradycyjnie w ruchu jest też machina wojny informacyjnej. 4 kwietnia w wiosce na terytorium zajętym przez separatystów doszło do wybuchu i zginął pięcioletni chłopczyk, a starsza kobieta została ranna. Według separatystów i rosyjskich mediów, dziecko zabiła improwizowana bomba zrzucona przez ukraińskiego drona. Według ukraińskich mediów popierających się wymianą informacji z mieszkańcami wioski, dziecko zabiła mina albo niewybuch, które jego dziadek znosił do domu. Odkryto przy tym, że zdjęcie małego chłopca pojawiające się przy wiadomościach o tragedii pochodzi jeszcze z 2014 roku, kiedy używano go do ilustrowania śmierci innego dziecka w Donbasie.
Ukraińcy nie pozostają bierni. Oni też wysyłali dodatkowe siły na południowy wschód kraju od początku marca. W czwartek w pobliże linii frontu udał się sam prezydent Wołodymyr Zełenski, w celu tradycyjnego spotkania się z żołnierzami, rozeznania w warunkach, rozdania medali i wygłoszenia przemówień. Dziękował wojskowym "za obronę kraju" i podkreślał, że "trwa eskalacja". Od początku roku w wymianach ognia na czymś, co jest formalnie nazywane linią kontaktu albo rozgraniczenia, miało już zginąć 25 ukraińskich żołnierzy. W całym 2020 roku było 50 ofiar.
Bierny nie jest też zachód, a zwłaszcza USA. Waszyngton może traktować obecną eskalację jako test w wykonaniu Moskwy, na ile będzie zdecydowany stać za Ukraińcami. Na razie Amerykanie deklarują silne poparcie. W minionym tygodniu do Kijowa dzwonili po kolei wszyscy najważniejsi politycy odpowiedzialni za politykę zagraniczną i bezpieczeństwo, z samym prezydentem Joe Bidenem na czele. Wszyscy zapewniali o gotowości do zdecydowanego wsparcia. Dodatkowo wyśledzono, że na początku tego tygodnia na lotnisko w Kijowie przyleciały co najmniej dwa ciężkie transportowce C-17. Nie wiadomo co przewoziły, ani czy to były rutynowe loty, jednak wywołały wiele spekulacji. W piątek CNN podała, powołując się na anonimowe źródło, że w Pentagonie rozważana jest opcja nieplanowego, demonstracyjnego wysłania na Morze Czarne okrętów US Navy. Trwa też wzmożona aktywność amerykańskich samolotów i dronów zwiadowczych.
W czwartek do Władimira Putina zadzwoniła natomiast Angela Merkel. Głównym tematem rozmów miała być sytuacja wokół Ukrainy. Rosyjski prezydent oskarżył Kijów o wzrost napięć i liczne prowokacje. Niemiecka kanclerz miała natomiast "zażądać" od Putina, aby liczebność rosyjskich wojsk w pobliżu ukraińskiej granicy została zredukowana. Niemcy wydały też wspólny komunikat razem z Francuzami, w którym wyrażono zaniepokojenie sytuacją, licznymi naruszeniami zawieszenia broni i ruchami rosyjskiego wojska.
W czwartek w Kijowie z wizytą był też Zbigniew Rau, szef polskiego MSZ. - Celem mojej wizyty było potwierdzenie naszej polityki, że Ukraina nie jest osamotniona w obronie suwerenności, integralności terytorialnej, nienaruszalności granic i ma prawo się bronić - stwierdził.
Niezależnie od ciągłego wzrostu napięcia, większość ekspertów nadal jest zdania, że Rosja chce wywierać presję, a nie rozpętać nową wojnę. Obserwowane siły mają być niewystarczające do frontalnego starcia z ukraińskim wojskiem, które od walk w latach 2014-2016 przeszło istotną przemianę i byłoby znacznie trudniejszym przeciwnikiem. Co więcej, w szeregu baz czy to na Krymie, czy w pobliżu wschodnich granic Ukrainy, nie widać nagromadzenia sił i podniesienia ich gotowości. Wykonywane ruchy wojsk są dobrze widoczne, tak jakby to było ich głównym celem.
Sama eskalacja napięcia służy rosyjskim interesom. Kreml od ustania intensywnych walk w 2015 roku stara się uzyskać od Ukrainy jak największe ustępstwa, między innymi uznania daleko idącej niezależności separatystycznych republik w Doniecku i Ługańsku, ale w granicach ukraińskich. Kijów nie chce się na to zgodzić, wiedząc, że byłyby to bastiony rosyjskich interesów i wpływów istotnie destabilizujące kraj. Kiedy w 2019 roku do władzy na Ukrainie doszedł Zełenski, Kreml początkowo wiązał z nim spore nadzieje, ponieważ nie miał doświadczenia politycznego, mógł wydawać się naiwny i deklarował chęć osiągnięcia pokojowego rozwiązania konfliktu.
Minął jednak ponad rok i niewiele z tych nadziei się zmaterializowało. Negocjacje w sprawie kompleksowego rozwiązania konfliktu się przeciągają i nic nie zapowiada ich zakończenia. Co więcej, Zełenski stracił sporo poparcia w kraju, głównie ze względu na konieczność przeprowadzania kolejnych bolesnych reform oczekiwanych przez Zachód, efektów pandemii i narastających konfliktów z politycznymi rywalami. Zaczął więc przyjmować coraz bardziej zdecydowany kurs prozachodni i antyrosyjski. W lutym zamknięto kilka mediów uznawanych za prorosyjskie i wykonano ruchy przeciw oligarchom uznawanym za powiązanych z Rosją. Zełenski coraz wyraźniej wyraża też aspirację odnośnie do wstąpienia Ukrainy do NATO. Ostatni raz 6 kwietnia, we wtorek, kiedy określił akces do Sojuszu jako jedyny sposób rozwiązania konfliktu z Rosją. Kijów aktywnie stara się o uzyskanie Planu Działań na Rzecz Członkostwa, czyli wytyczenie ścieżki działań koniecznych do ewentualnego starania się o członkostwo w NATO.
W takiej sytuacji decyzja Kremla o gwałtownym podniesieniu presji na Ukrainę nie może dziwić. Pytanie jak daleko Rosja będzie gotowa się posunąć, jeśli Kijów nie będzie chciał się pod nią ugiąć.