W lutym rozsypała się rządząca Grenlandią od 2020 roku koalicja. Głównym powodem była budowa wielkiej kopalni, w którą są zaangażowani Chińczycy. Ma być w niej wydobywany między innymi uran. Przy okazji grenlandzcy politycy rozgrywają wewnętrzną wojnę, w której tłem jest dążenie do niepodległości od Danii.
Obie kwestie są ze sobą powiązane i stanowią część jeszcze większej układanki, w którą są zaangażowane interesy największych mocarstw. I wcale nie jest to jakaś przepychanka o abstrakcyjny prestiż i kontrolę nad lodem, ale o coś, co może mieć istotny wpływ na cenę każdego smartfona czy elektrycznego samochodu.
Chodzi o rudy metali ziem rzadkich. To 17 pierwiastków o egzotycznych nazwach, takich jak itr, lantan czy neodym. Tak naprawdę nie są wyjątkowo rzadkie, bo można znaleźć je w wielu miejscach na Ziemi. Problem w tym, że ich zawartość w skałach jest niska, a ich wydobycie oraz późniejsze przetworzenie jest pracochłonne oraz szkodliwe dla środowiska. Jeszcze w latach 80. wydobywano je głównie w USA, ale potem Amerykanie z ulgą oddali ten brudny biznes Chińczykom.
Dzisiaj Chiny odpowiadają za ponad 90 procent światowej produkcji, co już od lat wywołuje poważne obawy na Zachodzie. Amerykanie zdali sobie sprawę, że oddanie tego biznesu Chińczykom niekoniecznie było dobrym pomysłem. Co, jeśli ci w ramach jakiejś wojny handlowej czy poważnego kryzysu ograniczą dostępność tych kluczowych surowców? Ceny elektroniki, samochodów elektrycznych czy turbin wiatrowych poszybują w niebo i podduszą obywateli Zachodu zakochanych w swoich smartfonach i ekologicznej transformacji.
I tutaj na scenę wkracza Grenlandia. Wygodnie położona w tej samej części świata co USA i Europa, kontrolowana przez Zachód i posiadająca ogromne niewykorzystane złoża rudy metali ziem rzadkich. Sytuacja wydaje się prosta, ale Grenlandczycy wiedzą, o co toczy się ta gra i mają zamiar bardzo dużo w niej ugrać. Mogą do tego wykorzystać Chińczyków, którzy są otwarci na zaproszenie.
Materiał programu "Oko na świat" o strategicznym znaczeniu położonych daleko na północy duńskich wysp.
Dania nie może się temu specjalnie opierać. Jej kontrola nad Grenlandią i tak jest mocno symboliczna. Ogranicza się do zakresu polityki zagranicznej i obronności. - Dla Kopenhagi ten związek nie oznacza korzyści ekonomicznych, tylko wydatki. Daje jednak pewien prestiż w postaci bycia członkiem elitarnego klubu państw arktycznych. Jest też podstawą specjalnej relacji z USA. Pozwala też grać czymś, co Duńczycy ironicznie nazywają "karta grenlandzką". Duński rząd stosuje ją na przykład podczas dyskusji w NATO. Kiedy usłyszy zarzuty, że za mało wydaje na wojsko, to wyciąga "kartę grenlandzką" i przypomina, że wnosi do Sojuszu strategicznie ważne terytorium - mówi Gazeta.pl Piotr Szymański, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. W praktyce oznacza to tyle, że gdyby Grenlandia naprawdę ogłosiła niepodległość, to Dania by z tym nie walczyła.
- Kiedy już są przeprowadzane badania opinii publicznej, a na Grenlandii są one dość trudne do przeprowadzenia, to wyraźna większość ankietowanych opowiada się za niepodległością. Niezależnie od tego politycy trochę zamiatają tą sprawę pod dywan. Niepodległość oznaczałaby bowiem poważne problemy - mówi Szymański. Fakt jest bowiem taki, że subwencja z duńskiego budżetu w wysokości pół miliarda euro rocznie stanowi około 1/3 budżetu Grenlandii. Bez tych pieniędzy nie byłoby szans utrzymać obecnej stopy życiowej 56 tysięcy Grenlandczyków. - Tak naprawdę Dania utrzymuje nordycki model państwa dobrobytu na wsypie. Rozsądek każe więc najpierw zbudować ekonomiczną suwerenność, a potem dopiero sięgać po tę polityczną - tłumaczy analityk.
Dzisiaj jedyne dobra Grenlandii to ryby i skorupiaki. Produkty rybołówstwa to 90 procent eksportu. Grenlandczycy z wielką nadzieją patrzą więc na to, co pod ich stopami. - Górnictwo jako główny sposób na transformację gospodarki i stworzenia bazy ekonomicznej dla niepodległości to coś, co jest oficjalnie zapisane w strategii kolejnych rządów Grenlandii - mówi Szymański. W 2009 roku, w ramach szerszej umowy o samodzielności podpisanej z Danią, Grenlandczycy przejęli pełną kontrolę nad kwestiami wydobycia surowców i czerpania z tego zysku. Już wówczas, ponad dekadę temu, na Grenlandii wybuchł entuzjazm związany z przekonaniem, że oto otwierają się drzwi do górniczego eldorado.
- Były to jednak płonne nadzieje. Po pierwsze eksploatacja surowców tak daleko na północy jest bardzo kosztowna, a po drugie był to okres kryzysu finansowego i spadku cen surowców - mówi Szymański. Pomimo falstartu, rozwój górnictwa na Grenlandii jednak trwa. Działa już kilka niewielkich kopalni, między innymi kamieni szlachetnych. Ciągle nie ma jednak przełomu w postaci naprawdę dużych zakładów, które istotnie popchnęłyby transformację gospodarki. W fazie przygotowań są jednak dwa poważne projekty, zakładające wydobycie rud metali ziem rzadkich. Oba prowadzą firmy z Australii, ale jedna szuka finansowania w USA, a druga ma większościowy udział chińskiego kapitału.
Projekt kopalni Kvanefjeld z udziałem Chińczyków jest bardziej zaawansowany. Na przygotowania wydano już sto milionów dolarów. Otrzymano wstępną zgodę rządu w Nuuk. Tego, który w lutym się rozpadł po wyjściu z koalicji rządzącej drugiej najważniejszej partii. Oficjalnie z powodu tejże kopalni i oporu lokalnej społeczności, którą niepokoi zamiar wydobywania w niej nie tylko rud metali ziem rzadkich, ale też uranu. Główna partia rządząca Siumut starał się wyciszyć głosy sprzeciwu, ale koalicyjna partia Demokratów je wsparła, wykorzystując ten argument w politycznych rozgrywkach i wyszła z rządu. W tle są spory o dążenie do niepodległości i osobę premiera Kima Kielsena, który sprawuje ten urząd od 2014 roku. Sytuację komplikuje fakt, że pod koniec 2020 roku stracił on przewodnictwo w Siumut na rzecz Erika Jensena, który jest zwolennikiem znacznie bardziej zdecydowanego kursu na niepodległość.
W 2018 roku w podobnej sytuacji straciła większość poprzednia koalicja rządząca. Wówczas poszło o spodziewane zwycięstwo chińskiej państwowej firmy w przetargu na modernizację i rozbudowę sieci grenlandzkich lotnisk. Pod silną presją USA Dania uznała to za inwestycje z zakresu bezpieczeństwa, czyli podlegające jej jurysdykcji. Przetarg skasowano, a Duńczycy kupili firmę kontrolującą lotniska i zapewnili kredyt na ich rozbudowę. Najbardziej zagorzali zwolennicy kursu na niepodległość uznali to za niedopuszczalną uzurpację, po czym wyszli z koalicji. W efekcie przez dwa lata rząd był mniejszościowy.
To na fali tych wydarzeń Trump miał zaproponować władzom Danii odkupienie Grenlandii. Na pewno rozwiązałoby to problemy USA z wyspą, ale Kopenhaga po raz kolejny się nie zgodziła. Zdecydowanie na nie byli też sami Grenlandczycy, którzy nie widzą siebie jako towaru, ale suwerennych ludzi. - Poprzedni raz Amerykanie proponowali taką transakcję w 1946 roku, po tym jak podczas II wojny światowej faktycznie przejęli kontrolę nad Grenlandią wobec zajęcia Danii przez Niemców. Kopenhaga się wówczas nie zgodziła, ale w 1951 roku podpisała z USA umowę, która przyznała Amerykanom bardzo szerokie uprawnienia na wyspie. Nadal faktycznie sprawowali nad nią kontrolę militarną - mówi Szymański.
Ową kontrolę dobrowolnie oddali po zakończeniu zimnej wojny, kiedy Grenlandia straciła dla nich znaczenie jako teren leżący w połowie drogi między Waszyngtonem a Moskwą. Następne dekady Amerykanie przespali i dopiero z pomocą Chińczyków w ostatnich latach znów sobie przypomnieli o Grenlandii. - Propozycja Trumpa była pewnym falstartem, ale potem USA zaczęły działać subtelniej. Podpisano umowy o współpracy z rządem Grenlandii, w 2020 otwarto konsulat w Nuuk, popłynęło wsparcie finansowe. Na razie nie jest imponujące, ale sygnalizuje zmianę myślenia - opisuje analityk OSW.
Sytuacja może się jednak w najbliższym czasie dalej skomplikować. Jak mówi Szymański, sondaże wskazują, iż pozostająca dotychczas w opozycji lewicowa partia Inuit Ataqatigiit ma szanse wygrać nadchodzące kwietniowe wybory. Należy do tych, które są za bardziej zdecydowanym kursem na niepodległość. - Są przy tym mniej pragmatyczni, a bardziej ideowi - zaznacza Szymański. Oznacza to potencjalnie większą otwartość na chińskie wpływy, które pomogłyby zrównoważyć dominację amerykańską i duńską, jednocześnie prowadząc do uzyskania większych pieniędzy od wszystkich zainteresowanych stron. Stawka jest bardzo wysoka, bo chodzi o drogę do pełnej niepodległości. Przez kopalnie.
- Dla nas wizja transformacji Grenlandii w miejsce, gdzie powstają rozległe kopalnie, może się wydawać smutna. Patrzymy na nią głównie przez pryzmat ekologii, surowej natury i topnienia lądolodu w ramach zmian klimatycznych. Grenlandczycy mają inną perspektywę, choć wizja wielkich kopalni też wywołuje pewne obawy. Zwłaszcza jeśli chodzi o ich wpływ na lokalne społeczności i ich tradycje, na przykład rybołówstwo czy łowiectwo. Do tego dochodzi poważna obawa przed napływem znacznej liczby obcych pracowników. Grenlandczyków jest tylko 56 tysięcy, więc obawiają się zdominowania. Nie tylko w wymiarze gospodarczym, ale też społecznym - opisuje Szymański.
Procesy zachodzące na Grenlandii są jednak stosunkowo powolne, nie należy się spodziewać gwałtownych zmian. - Tym bardziej, że wyspa nie jest priorytetowym obiektem zainteresowania Chińczyków w Arktyce. Bardziej interesują się choćby Islandią - mówi analityk OSW. Ogólna dominacja USA nie wydaje się zagrożona. Jednak wobec wzrostu tendencji niepodległościowych na Grenlandii, temperatury w rywalizacji na osi Pekin - Waszyngton oraz temperatury w samej Arktyce, sytuacja będzie się coraz bardziej komplikować. - W lipcu na Grenlandii będzie obchodzona 300. rocznica duńskiej kolonizacji, jak to jest tam nazywane. Jeszcze nie ma pewności jaki będzie wówczas rząd, ale nie jest wykluczone, że ta okazja zostanie wykorzystana do jakichś ważnych deklaracji. Na przykład o przeprowadzeniu referendum niepodległościowego do końca dekady - stwierdza Szymański.
Rozmowa z dr. hab. Michałem Łuszczukiem na temat wpływów Chin w Arktyce i jej militaryzacji.