Nagranie najpewniej wykonał dron obserwujący bazę i okolicę. Opublikowano je teraz w połączeniu z materiałem przygotowanym przez program "60 Minutes" stacji CBS News. Wypowiadało się w nim szereg amerykańskich wojskowych, którzy byli w bazie w momencie ataku.
- Najpierw uruchamiały się megafony i padało ostrzeżenie: Nadchodzi! Nadchodzi! Kryć się! Kryć się! Kryć się! - opisywał major US Army Alan Johnson. Wszyscy rzucili się do prowizorycznych schronów, które w praktyce miały chronić przed ostrzałem rakietami o rząd wielkości mniejszymi. Te nadlatujące w przypadku bezpośredniego trafienia zmieniłyby je w gruzowisko. Jedna upadła niedaleko schronu, w którym skrył się Johnson z kilkoma towarzyszami. Ogłuszając ich i wywołując pożar, który ich zmusił do szukania kolejnego schronienia.
- Musieliśmy przebiec jakieś 135 metrów. Pokonaliśmy z 2/3, kiedy megafony ożyły kolejny raz. Zostało kilkadziesiąt metrów i nie mamy pojęcia kiedy te rakiety spadną. Kiedy już nadlatywały, to brzmiały jakby tuż obok pędził pociąg towarowy - opisywał major Johnson. Ostatecznie udało mu się schronić i uniknąć poważnego niebezpieczeństwa. - Szczęście? Boska interwencja? Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć, bo tego nie powinni przeżyć wszyscy - podsumował.
W podobnym tonie wypowiadali się inni wojskowi występujący w programie "60 Minutes". To, że w ataku ósmego stycznia 2020 roku nie zginął, ani nawet nie został ciężko ranny żaden Amerykanin, jest trudne do wytłumaczenia. Owszem, wojsko USA wiedziało, że Irańczycy się do niego szykują i podjęło odpowiednie przygotowania, ale i tak spodziewano się ofiar. Po prostu nie było możliwości zapewnić wszystkim bezpieczeństwa.
Niezależnie od tego bezpośrednio po ataku wojsko i władze USA bagatelizowały go. Z wypowiedzi generałów i polityków można było odnieść wrażenie, że to była fraszka niewarta uwagi. Ot kilka zniszczonych namiotów, kontenerów i parę uszkodzonych maszyn. Jednak już w kolejnych dniach i tygodniach zaczęło wychodzić na jaw, że zdecydowanie nie była to fraszka. Teraz, rok później, wojskowi otwarcie sami to przyznają i opisują ze szczegółami.
Powody początkowego oficjalnego bagatelizowania powagi ataku mogą być dwojakie. Po pierwsze przywództwo USA w ten sposób udowadniało, że podjęło słuszną decyzję niecały tydzień wcześniej, zlecając zabicie przez samolot bezzałogowy ważnego irańskiego generała Kasema Sulejmaniego. Było oczywiste, że to wyjątkowo ryzykowny pomysł, mogący prowadzić do gwałtownej reakcji Irańczyków. Kiedy ta okazała się być widowiskowa, ale nie prowadząca do śmierci Amerykanów, Waszyngton mógł ogłosić całkowity sukces swojej polityki.
Po drugie niewart uwagi irański odwet odsuwał perspektywę odwetu w wykonaniu wojska USA. Gdyby w bazie zginęli Amerykanie, Waszyngton mógłby nie mieć wyboru i musieć zarządzić eskalację. Te z natury są nieprzewidywalne. Mogło to równie dobrze prowadzić do otwartej wojny, która nie była na rękę żadnej ze stron. W "60 Minutes" generał Kenneth McKenzie odpowiedzialny za siły USA na Bliskim Wschodzie, otwarcie przyznał, że podległe mu siły były gotowe do odwetu w wypadku śmierci Amerykanów w irańskim ataku.
Gen. McKenzie mówił, że w momencie kiedy wydawał rozkaz przeprowadzenia zamachu na Sulejmaniego, oczywiście był w pełni świadom, iż dojdzie do odwetu. Nie było jednak pewności, jak będzie on wyglądał. Konkretne informacje pojawiły się niedługo przed właściwym atakiem. Amerykański wywiad miał wykryć ruch w irańskich bazach mieszczących rakiety balistyczne. Nie powiedziano w jaki sposób, ale z dużym prawdopodobieństwem za pomocą satelitów lub dronów zwiadowczych. Amerykańscy oficerowie twierdzili, że w jakiś sposób wiedzieli, że te rakiety będą wymierzone w Al Asad.
Przed atakiem znaczna część samolotów, śmigłowców i dronów miała zostać odesłana do innych baz. Ponieważ nie było sposobu zrobić tego samego z ponad tysiącem żołnierzy i cywilnych współpracowników wojska, większość miała zostać rozproszona na pustyni wokół bazy. Ze względnie bezpiecznej odległości mogli potem podziwiać spektakl w postaci spadających z nieba rakiet. Część żołnierzy pozostała jednak w bazie. Między innymi po to, aby nadal jej pilnować. Nie wykluczano, że po uderzeniu rakietowym dojdzie do ataku w wykonaniu jakichś sprzymierzonych z Iranem irackich bojówek.
Ostatecznie w pobliżu miejscu upadku 11 rakiet miało być około 200 żołnierzy. 110 zostało poszkodowanych. U większości stwierdzono wstrząśnienia mózgów, wywołane przez fale uderzeniowe po eksplozjach rakiet. 29 żołnierzy otrzymało Purpurowe Serca, czyli odznaczenia nadawane za odniesienia ran w walce. Prawda na ten temat wyszła na jaw miesiące po ataku, ponieważ początkowo wojsko USA starało się trzymać narracji bagatelizującej wydarzenia.
Między innymi z tego powodu do dzisiaj trudno bezkrytycznie wierzyć w słowa amerykańskich wojskowych. W tym te, które padały w programie "60 Minutes", na pewno zawczasu zatwierdzone przez Pentagon. Jedną zastanawiającą nieścisłość wytknął generałowi McKenzie dr Jeffrey Lewis, ekspert ds. bezpieczeństwa z Uniwersytetu w Monterey, specjalizujący się w broni masowego rażenia i rakietowej Iranu oraz Korei Północnej. W swojej pracy często posługuje się zdjęciami satelitarnymi od prywatnych firm. To jego zespół opublikował pierwsze zdjęcia satelitarne bazy po ataku, zadając kłam twierdzeniom Waszyngtonu o nic nieznaczących i powierzchownych zniszczeniach. Jego zdaniem teraz generał kłamie, opisując szczegóły przygotowań na irański atak.
Konkretnie chodzi o to, jakoby Irańczycy używali do przygotowania ataku komercyjnych zdjęć satelitarnych bazy kupionych od zachodnich firm. Generał McKenzie twierdzi, że czekał z rozkazem ewakuacji do momentu, kiedy wiedział, że Iran "zgrał" ostatnie zdjęcie na ten dzień. Miał chcieć w ten sposób wprowadzić w błąd Irańczyków, że Amerykanie nie spodziewają się ataku, a w bazie trwa normalna aktywność, wobec czego można ją atakować z nadzieją na wyrządzenie maksymalnych szkód.
Według dr Lewisa, satelity w ten sposób nie działają i generał musi to dobrze wiedzieć. Od momentu wykonania przez nie zdjęcia do momentu otrzymania go przez klienta, zazwyczaj mijają dni. Możliwość otrzymania zdjęcia z satelity w ciągu kilku godzin ma być bardzo rzadką usługą. Co więcej, czekanie aż zdjęcie zostanie ściągnięte przez Iran z serwera zachodniej firmy byłoby głupotą, ponieważ faktycznie zostałoby one wykonane znacznie wcześniej i to wtedy można by było już zarządzić ewakuację. Po tym jak cywilny satelita przeleciał nad bazą, o czym wojsko USA na pewno mogłoby wiedzieć, gdyby chciało.
Co więcej, według naukowca w znanych mu systemach handlu zdjęciami z cywilnych satelitów nie ma śladów po zdjęciach wykonanych w tym rejonie Iraku tuż przed atakiem. Ostatnie pochodzą z 30 grudnia 2019 roku, ponad tydzień wcześniej. Co więcej, na zdjęciach z satelitów komercyjnych nie sposób zobaczyć ludzi pracujących na ziemi, wbrew temu co mówił generał.
W ocenie dr Lewisa nieprawdziwa narracja generała ma na celu przedstawienie w złym świetle cywilnych firm oferujących wysokiej jakości zdjęcia satelitarne oraz korzystających z nich badaczy, takich jak on sam. Według niego Pentagon ma być bowiem często niezadowolony z ujawnianych tą drogą informacji. - Nie wiem, czy McKenzie sam wymyślił tę historyjkę, czy po prostu powtarza coś, co wymyślono wcześniej. Wygląda to jednak na próbę oczernienia OSINT (wywiad oparty na publicznie dostępnych informacjach - red.) jako aktu pomagania wrogowi. Warto pamiętać, że im nie chodzi o dobro żołnierzy, ale o chronienie własnych czterech liter - napisał dr Lewis.
Do detali narracji wojska USA przedstawionych w programie "60 Minutes" należy więc podchodzić ostrożnie. Nie ulega jednak wątpliwości, że irańskie rakiety spadały na bazę i wybuchały pośród Amerykanów próbujących się wciskać do prowizorycznych schronów. To, że nikt nie zginął i nie doszło do eskalacji, mogącej prowadzić do groźnej wojny na Bliskim Wschodzie, było naprawdę wielkim szczęściem.
Cały materiał "60 Minutes" o ataku.