Musieli alarmować przez komórkę. Uniknęli najgorszego, ale zdarzały się znacznie gorsze wypadki [TAKA CIEKAWOSTKA]

Wielkie, głośne i pływające powoli stałymi kursami statki handlowe teoretycznie nie powinny być zagrożeniem dla mniejszych, zwrotnych, szybkich, zdolnych zanurzać się na kilkaset metrów i uzbrojonych w zaawansowane systemy obserwacyjne okrętów podwodnych. Jednak zbyt bliskie spotkania obu tych światów zdarzają się regularnie. Niedawno u wybrzeży Japonii.

W poniedziałek przed południem japoński okręt podwodny Soryu spotkał na swojej drodze zarejestrowany w Hong Kongu masowiec Ocean Artemis. Długi na ponad 200 metrów statek, wyładowany rudą wiezioną z Chin do Japonii, mijał właśnie najdalej wysunięty na południe kraniec japońskiej wyspy Sikoku. Poruszał się statecznie, z prędkością rzędu kilkunastu km/h. Morze było spokojne. Świeciło słońce. Nie wiadomo, jak dokładnie przebiegł wypadek, ale załoga wielkiego statku mogła tylko ze zdziwieniem poczuć jakiś wstrząs, wibracje czy usłyszeć przytłumione uderzenie.

Zobacz wideo

Załoga znacznie mniejszego okrętu podwodnego musiała przeżyć coś zdecydowanie bardziej intensywnego. Szykowała się właśnie do wynurzenia. Okręt poruszał się na niewielkiej głębokości rzędu kilkunastu metrów. Nie wiadomo jakim sposobem jego załoga w takiej sytuacji przegapiła zbliżający się wielki statek, albo dlaczego go nie uniknęła. Nie powinno się to stać, ale jednak się stało. Prawdopodobnie w ostatniej chwili próbowali uniknąć zderzenia, ale i tak musiało być silne. Można się tylko domyślać, jak gwałtownie okręt podwodny się przechylił i został zepchnięty głębiej pod wodę. Musiał temu towarzyszyć potężny huk, który niejednego marynarza kosztował niemal zawał serca.

O znacznej sile uderzenia mówią wyraźnie uszkodzenia okrętu, które widać na zdjęciach opublikowanych przez japońską Straż Wybrzeża. Prawa górna część pomostu jest wyraźnie wgięta i uszkodzona. Prawy ster głębokości, zamontowany na pomoście, został niemal odłamany. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Zniszczeniu uległy anteny do łączności radiowej, więc po wynurzeniu załoga przez trzy godziny nie mogła poinformować o swojej sytuacji. Dopiero po zbliżeniu się do brzegu, użyła zwykłego telefonu komórkowego. Teraz okręt będzie musiał pewnie spędzić co najmniej kilka miesięcy w stoczni.

Wynurzenie w bardzo złym miejscu

Nie zawsze kończy się tak niegroźnie. W 2001 roku to Japończycy byli ofiarami niespodziewanego spotkania z okrętem podwodnym. W tym wypadku amerykańskim atomowym USS Greeneville, który u wybrzeży Hawajów wykonywał krótki pokazowy rejs z ważnymi cywilnymi gośćmi na pokładzie. Załoga okrętu celowo wykonywała szybkie, gwałtowne manewry, mające wywrzeć duże wrażenie na gościach. Finałowym popisem miało być gwałtowne alarmowe wynurzenie, podczas którego okręt wręcz wyskakuje na powierzchnię oceanu pod dużym kątem i z dużą prędkością.

W tym samym czasie nad rejonem pokazu w wykonaniu USS Greeneville płynął sobie spokojnie niczego się nie spodziewający japoński statek szkolny Ehime Maru. Na pokładzie było 35 osób, w tym 13 studentów, którzy podczas dwumiesięcznego rejsu z Japonii na Hawaje i z powrotem uczyli się przyszłego fachu rybaka. Dopiero co wypłynęli z Honolulu. Niespodziewanie wszyscy odczuli dwa silne uderzenia w kadłub statku, który mocno nim wstrząsnęły. Niemal równocześnie zszokowana obsada mostka zauważyła gwałtownie wznoszący się tuż obok burty kilka razy większy okręt podwodny. Jego kadłub rozorał dno Ehime Maru. Statek zatonął w ciągu kilku minut, pociągając za sobą na dno dziewięć osób.

Późniejsze śledztwo wykazało, że dowódca USS Greeneville działał w pośpiechu ze względu na niemal godzinne opóźnienie w programie pokazowego rejsu. Cała obsada centrum dowodzenia okrętu działała mniej sprawnie z racji na obecność cywilów. Popełniono szereg błędów w obserwacji otoczenia przy pomocy stacji hydrolokacyjnej i peryskopu, przez co dowódca nie był świadomy, gdzie dokładnie znajduje się japoński statek. W efekcie wydał rozkaz wynurzenia alarmowego, kiedy ten był nad okrętem. Dowódca USS Greeneville został zmuszony do odejścia do cywila. On i szereg innych członków załogi otrzymali reprymendy oraz kary finansowe. Wojsko i władze USA musiały mocno przepraszać Japończyków, ponieważ wypadek wywołał duże oburzenie w tym kraju.

Alarmowe wynurzenie w wykonaniu USS Columbus, jednostki bliźniaczej USS GreenevilleAlarmowe wynurzenie w wykonaniu USS Columbus, jednostki bliźniaczej USS Greeneville Fot. US navy

Niebezpieczne rejsy tuż pod powierzchnią

Podobnych, ale nie tak katastrofalnych wypadków, był w ostatnich dekadach cały szereg. Na szczęście kończą się zazwyczaj tak jak ten niedawny z udziałem Soryu. Najczęściej przez zaniedbania załogi, albo  niekorzystne warunki czyniące systemy hydroakustyczne mniej skutecznymi, okręty podwodne stykają się z jednostkami płynącymi po powierzchni. Do tego dochodzą czasem trudne warunki, kiedy trzeba przepłynąć w zanurzeniu przez ruchliwą cieśninę.

W 2002 roku amerykański okręt USS Oklahoma City zderzył się z gazowcem w cieśninie Gibraltarskiej. Statek miał wgniecioną i rozdartą burtę kilka metrów pod linią wodną, a okręt uszkodzony pomost oraz peryskopy. Szczegóły wypadku nie są znane, ale nikt nie ucierpiał. Dowódca USS Oklahoma City został usunięty ze stanowiska.

Do podobnego wypadku doszło w 2007 roku w cieśninie Hormuz. Idący na małej głębokości amerykański okręt USS Newport News miał zostać zassany przez przepływający powyżej wielki japoński tankowiec Mogamigawa. Ruch wody wywołany przez kadłub statku spowodował, że znacznie mniejszy okręt w sposób niekontrolowany w niego uderzył. Uszkodzenia miały być niewielkie.

Do znacznie poważniejszego zderzenia w tym samym miejscu doszło dwa lata później. Wówczas atomowy okręt podwodny USS Hartford zderzył się z dużym okrętem desantowym USS San Antonio. Siła uderzenia miała być tak duża, że mniejszy USS Hartford praktycznie położył się na burcie, osiągając przechył 85 stopni. 15 członków załogi zostało rannych. Oba okręty odniosły istotne uszkodzenia, ale o własnych siłach dopłynęły do portów. Usunięcie uszkodzeń na USS Hartford kosztowało około stu milionów dolarów.

W tym samym roku doszło do znacznie rzadszego wypadku. Na Atlantyku w niejasnych okolicznościach zderzyły się dwa zanurzone atomowe okręty podwodne z rakietami balistycznymi. Brytyjski HMS Vanguard i francuski Le Triomphant. Oba o własnych siłach wróciły do baz. Nie ma na ten temat oficjalnych informacji, ale obie jednostki prawdopodobnie były w trakcie rutynowego patrolu, polegającego na skrytym krążeniu w wybranym obszarze i czekaniu na ewentualny rozkaz odpalenia rakiet. Najwyraźniej obie załogi na tyle skutecznie się ukrywały, że nie były świadome swojej obecności.

Okręt podwodny typu Kobben na terenie Akademii Marynarki Wojennej w Gdyni Polskie okręty podwodne się kończą. Nowych nie widać

Dno to też zagrożenie

Okrętom podwodnym zdarza się też nie uniknąć spotkań z dnem. Do najpoważniejszego wypadku tego rodzaju w ostatnich dekadach doszło w 2005 roku. Amerykański USS San Francisco niemal zatonął z całą załogą. Okręt dostał rozkaz wykonania przejścia z dużą prędkością ze swojej bazy na wyspie Guam do Australii. Ósmego stycznia przepływał w rejonie Karolin na głębokości 150 metrów, poruszając się z maksymalną prędkością, mającą wynosić "ponad 25 węzłów". Konkretna wartość to tajemnica, ale miało to być coś rzędu 50-60 km/h. Zajmująca się swoimi rutynowymi obowiązkami załoga nie była świadoma, że pędzi na spotkanie nieoznaczonej na mapach podwodnej góry.

- Uderzyliśmy czołowo. Huk był ogłuszający. Jak jakaś silna eksplozja. Siedziałem akurat przy stole i jadłem obiad. Przeleciałem nad nim i wylądowałem po drugiej stronie. Moja pierwsza myśl była taka, że zaraz umrę - mówił kilka miesięcy później w wywiadzie dla telewizji CBS komandor porucznik Kavin Mooney, dowódca USS San Francisco. Nietrudno sobie wyobrazić, co stało się z nie spodziewającą się niczego 137 osobową załogą. Nikt nie siedział w fotelu przypięty pasami, nawet gdyby miał taką możliwość. Tak jakby pociąg uderzył w skalną ścianę. Ludzie latali po wnętrzu okrętu i szereg odniosło poważne obrażenia. - Wielu członków załogi przeleciało po 6-8 metrów. Ci najbardziej ucierpieli, bo - jak wiadomo - we wnętrzu okrętów podwodnych jest niewiele gładkich i miękkich powierzchni - opowiadał Danny Hager, jeden ze starszych podoficerów. - Pamiętam, że wszędzie leżeli ludzie. Wszędzie była krew i potłuczone szkło. Zewsząd dochodziły jęki - opisywał inny podoficer Biran Barnes.

Zniszczony dziób USS San FranciscoZniszczony dziób USS San Francisco Fot. US Navy

98 członków załogi zostało rannych. 20 ciężko w takim stopniu, że nie było w stanie wypełniać swoich obowiązków. Najgorzej ucierpiał podoficer Joey Ashley, maszynista. - Przeleciał kilka metrów i uderzył głową w pompę. Był od początku w stanie krytycznym - opisywał komandor por. Mooney. Sam okręt podwodny też był w stanie krytycznym. Uderzenie zmiażdżyło większość jego dziobowej części. Na szczęście dla załogi twardy wewnętrzny kadłub, którego zadaniem jest wytrzymywać napór wody, wytrzymał uderzenie. Nie groziło im więc gwałtowne zalanie i implozja, ale stanęli przed poważnym problemem: jak wynurzyć się na powierzchnię. Padł rozkaz alarmowego szasowania, czyli wtłoczenia powietrza pod ciśnieniem do zbiorników balastowych, żeby wypchnąć z nich wodę i uczynić okręt lżejszym. - Wszyscy w centrum dowodzenia patrzyli na mnie, a ja na wskaźniki. Pokazywały 150 metrów i ani drgnęły. Minęło kilka sekund, a ja mogłem tylko znów powtórzyć "150 metrów, zero akceleracji pionowej" - wspominał Hager. Dopiero po chwili, wydającej się trwać wieczność, okręt powoli ruszył rufą do góry. Okazało się, że zbiorniki balastowe na dziobie były zniszczone i dopiero całkowite opróżnienie z wody tych na rufie uratowało sytuację.

Ciężko ranny Ashley niestety nie doczekał ratunku. Podjęto próbę ewakuowania go na pokładzie pierwszego śmigłowca, który pojawił się nad okrętem około doby po zderzeniu. Załoga starała się przenieść go unieruchomionego na noszach przez ciasne i zdemolowane wnętrze, wycinając część poręczy i szafek. Niestety nie udało się go przecisnąć przez właz na pomoście. Szerszy właz w kadłubie był ciągle zalewany przez fale i nie dało się go użyć. Ranny marynarz zmarł niedługo po tym, jak został z powrotem zniesiony na niższe pokłady.

Ciężko uszkodzony okręt dopełzł do bazy na Guam dwa dni później. Dowódca został usunięty ze stanowiska. Choć do momentu wypadku miał świetne oceny, a samej góry nie było na mapach, to otrzymał dodatkowo reprymendę. Po czymś takim kariera oficera jest złamana. W 2006 roku odszedł ze służby. Sześciu innych członków załogi również zostało ukaranych. Sam okręt został wyremontowany poprzez odcięcie zniszczonego dziobu i przyspawanie nowego, wziętego ze skierowanego do wycofania starszego okrętu tego samego typu. USS San Francisco służył jeszcze do 2017 roku.

Zobacz wideo
Więcej o: