Dr Janusz Sibora, historyk, badacz dziejów dyplomacji oraz protokołu dyplomatycznego: To prawda, zdarzyły się trzy takie przypadki. Były rezultatem dużych politycznych napięć.
Pierwszy spór wybuchł w 1801 r. John Adams, pierwszy amerykański prezydent, który zamieszkał w Białym Domu, odmówił udziału w uroczystości zaprzysiężenia swojego następcy, Thomasa Jeffersona. Adams twierdził, że “ukradziono mu wybory”, jego rozgoryczenie było ogromne. Opuścił Biały Dom rankiem, w dniu zaprzysiężenia konkurenta. Wiedział jednak, że postąpił źle. Sumienie dręczyło go do tego stopnia, że po 11 latach napisał do Jeffersona list z życzeniami noworocznymi, podpisując go "Przyjaciel".
Druga sytuacja dotyczyła jego syna, Johna Quincy’ego Adamsa w 1829 r. John Quincy Adams powielił zachowanie ojca, nie przyszedł na zaprzysiężenie "ludowego prezydenta" Andrew Jacksona. Zwolennicy Jacksona po zaprzysiężeniu wtargnęli do Białego Domu i ugościli się sami. Zwolennicy Adamsa mówili wtedy, że zaczęły się "rządy motłochu".
To był 1869 r. Ulysses Grant proponował odchodzącemu prezydentowi Andrew Johnsonowi wspólny przejazd z Białego Domu na uroczystość przed Kapitolem, ten jednak odmówił. Johnson do końca podpisywał dokumenty, robił to nawet wówczas, gdy trwało już zaprzysiężenie nowego prezydenta.
Ktoś kiedyś napisał, że zaprzysiężenie amerykańskiego prezydenta to msza koronacyjna demokracji. Z jednej strony, rytuał i siła obrzędów w polityce są ogromnie ważne, bo to element budowania politycznej rzeczywistości. Z drugiej, pandemia i ostatnie wydarzenia na Kapitolu wymusiły zmiany ceremonialne. Ma to być nowoczesny polityczny spektakl z "dokrętkami" wirtualnych wydarzeń.
Biden już zapowiedział, że ceremonia odbędzie się na świeżym powietrzu, czyli na zewnątrz Kapitolu, tak jak w latach poprzednich. To bardzo istotne, bo buduje to przekaz emocjonalny, że prezydent łączy się z narodem. Chodzi o pokazanie, że "jestem waszym prezydentem". Tradycja ma swoje początki w pierwszej połowie XIX w. James Monroe był pierwszym prezydentem, którego cała inauguracja 4 marca 1817 r. miała miejsce właśnie na zewnątrz.
Przy ostatnich zaprzysiężeniach rozprowadzano nawet 200 tys. biletów, łączna liczba osób uczestniczących w tym wydarzeniu szacowana była w milionach. W tym roku uczestników będzie zdecydowanie mniej. Każdy z kongresmenów otrzymał tylko dwa zaproszenia, jedno dla siebie, a drugie dla wskazanego gościa.
Tradycyjna parada z udziałem nowego prezydenta, którą śledzą tysiące obywateli, odbędzie się w formie wirtualnej. Służby zdrowotne zniechęcały obywateli do przybycia tego dnia w pobliże Kapitolu ze względu na epidemiczne zagrożenie. Teraz mamy w Waszyngtonie godzinę policyjną, a Kapitol z "Cytadeli Wolności" zmieniono w prawdziwą fortecę.
Już we wrześniu zaczęto budować trybunę, ze względu na pandemię nie odbyła się uroczystość wbicia pierwszego gwoździa. Z przyczyn oczywistych nie będzie też popołudniowego obiadu w Kongresie, który zwykle odbywa się w dniu zaprzysiężenia. Można natomiast będzie wziąć udział w wirtualnym spotkaniu z prezydentem Bidenem. To oczywiście przywilej dla darczyńców, podobnie jak wirtualny obiad, w czasie którego kurier dostarczy nam wykwintny posiłek.
W ramach ciekawostki: wiemy już, na jaką Biblię przysięgać będzie Joe Biden. To egzemplarz, który jest w jego rodzinie o dziesiątków lat. Ten sam, z którego korzystał, będąc zaprzysiężonym na wiceprezydenta USA w 2009 i 2013 r. Amerykańscy prezydenci w przeszłości nie zawsze korzystali przy tej okazji z Biblii. Zdarzyło się raz, że przywódca składał przysięgę na zbiór konstytucyjnych dokumentów. Tak było w 1825 r. podczas inauguracji Johna Quincy'ego Adamsa.
Dotychczas prezydent-elekt w dni zaprzysiężenia udawał się rano do kościoła, a później o godz. 11.30 miał spotkanie z odchodzącym prezydentem w Białym Domu. Tego w tym roku nie będzie. Obywatele nie zobaczą tej "wspólnej herbatki", symbolicznego przekazania władzy.
Rytuał buduje rzeczywistość polityczną i daje moc. Komunikowanie się za pomocą rytuału jest wartością. Nieobecność Trumpa na samym zaprzysiężeniu oczyści powietrze. Z punktu widzenia ceremonialnego to dla Bidena lepiej, bo będzie miał czyste, nieskażone, wręcz dziewicze ręce. Nie będzie musiał podawać dłoni odchodzącemu prezydentowi. Zresztą, prezydent-elekt sam już skomentował sarkastycznie, że to nawet dobrze, że Trumpa nie będzie. I ja to doskonale rozumiem, bo Biden chce przez to dać do zrozumienia, że chce się odciąć od tego, co działo się wcześniej.
Możliwość takiej wirtualnej, telewizyjnej zgody wykluczyły ostatecznie wydarzenia z Kapitolu. Szacunek klasy amerykańskiej dla systemu konstytucyjnego dla prawa jest tak duży, że do tego uścisku dłoni najpewniej by doszło. Biden podałby dłoń Trumpowi, chociaż żywi do niego niechęć, dzieli ich przepaść moralna i polityczna.
Myślę, że nawet Joe Biden nie zna odpowiedzi na to pytanie.
Nawet gdyby do tego gestu doszło, podziały w społeczeństwie amerykańskim nie przestałyby istnieć. Zresztą, nie znamy do końca siły i skali tego podziału. Trump zdobył w ostatnich wyborach 74 miliony głosów. Nawet jeśli jego twardy elektorat to połowa, to wciąż daje nam 37 milionów wyborców. Nie wiemy, w jakim kierunku to wszystko pójdzie. Ameryka jest dziś podzielona na trzy części, a nie na dwie: Demokraci, Republikanie i Trumpiści.
20 stycznia dojdzie jednak do pewnego ponadpartyjnego gestu. Wszyscy żyjący prezydenci, poza 96-letnim Jimmym Carterem i rzecz jasna Donaldem Trumpem, złożą wspólnie po zaprzysiężeniu Bidena wieniec przy Grobie Nieznanych Żołnierzy na Narodowym Cmentarzu w Arlington.
Udział Trumpa byłby już niemożliwy. Po wydarzeniach na Kapitolu ostatecznie wykluczył się ze społeczności ludzi honorowych.