W środę wieczorem czasu polskiego amerykańska Izba Reprezentantów przegłosowała rezolucję o wszczęciu procedury impeachmentu wobec Donalda Trumpa - formalnie postawiono mu zarzut podburzenia swoich zwolenników do buntu i "podżeganie do powstania" (w tym kontekście przywołano zamieszki na Kapitolu, w których zginęło pięć osób). Za rezolucją głosowali nie tylko demokraci, którzy mają w Izbie Reprezentantów większość, ale także dziesięcioro przedstawicieli Partii Republikańskiej.
Trump już teraz przeszedł więc do historii jako pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, którego dwukrotnie postawiono w stan oskarżenia. Za pierwszym razem procedurę impeachmentu wszczęto przeciwko niemu w grudniu 2019 roku - wówczas zarzuty dotyczyły m.in. "wymuszania na obcym państwie działań będących w prywatnym interesie prezydenta". Chodziło o aferę dotycząca działań Trumpa, mających na celu skłonienie prezydenta Ukrainy do współpracy zmierzającej do oczerniania Joe Bidena. Wtedy ostatecznie "wybronił" go Senat.
Już po ogłoszeniu rezolucji w sprawie impeachmentu Donald Trump udostępnił swoje oświadczenie, które wyemitowała stacja Fox News (jego konto na Twitterze zostało usunięte, więc nagranie musiało zostać udostępnione "tradycyjną ścieżką"). Trump nie odniósł się w nim do decyzji Izby Reprezentantów, ani nie wziął odpowiedzialności za nawoływanie do zamieszek - powtarzał za to, że "przemoc jest sprzeczna ze wszystkim, w co wierzy", a osoby szturmujące Kapitol nie były jego "prawdziwymi zwolennikami" (to już drugie nagranie tego typu - pierwsze nagrał dwa dni po zamieszkach).
Żaden z moich prawdziwych zwolenników nie mógłby nigdy poprzeć motywowanej politycznie przemocy, żaden mój prawdziwy zwolennik nie mógłby zlekceważyć organów ścigania ani naszej amerykańskiej flagi, nie mógłby też grozić innym ani ich nękać. Jeśli robisz jedną z tych rzeczy, to nie jesteś moim zwolennikiem, tylko atakujesz nasz kraj, nie można tego tolerować
- mówił Trump. Amerykańskie media zwracają uwagę, że ton, w którym wypowiadał się Trump, był zgoła inny od tego, gdy już podczas ataku na Kapitol zwrócił się do swoich zwolenników, biorących udział w zamieszkach, słowami: "Kocham was, jesteście wspaniali".
Jak opisuje CNN, atmosfera w Białym Domu jest fatalna, a sam Trump "zaszył się" w swoim gabinecie, gdzie "użala się nad sobą". Ma też mieć pretensje do swoich współpracowników, którzy się od niego odwrócili (po zamieszkach z pracy w Białym Domu zrezygnowało wiele osób, w tym jego wieloletnia powierniczka, Hope Hicks).
Zaszył się. Siedzi sam w Białym Domu i nie ma zbyt wielu osób, które wciąż byłyby mu przychylne. To on jest odpowiedzialny za to, co się stało. A teraz nie może już nawet "wylać" swojej złości na Twitterze, bo usunięto mu konto
- mówi jedno ze źródeł CNN. Inny z informatorów dodaje, że do końca kadencji, która upływa 20 stycznia, prezydent skupi się najprawdopodobniej na kwestii ułaskawień - kolejne są spodziewane jeszcze w czwartek.
Do faktycznego usunięcia Trumpa potrzebne będzie osiągnięcie tak zwanej superwiększości, czyli przewagi dwóch trzecich głosów, czyli Senacie ("za" musi być 67 osób na 100). Tam większość mają republikanie - demokraci muszą mieć więc 50 swoich głosów i przekonać 17 przedstawicieli Partii Republikańskiej do zagłosowania na tak. Wiadomo już, że Senat nie zwoła posiedzenia ws. impeachmentu w trybie nadzwyczajnym (poinformował o tym przywódca republikanów w Senacie, Mitch McConnell) - oznacza to, że głosowanie nad zarzutami wobec Trumpa nie będzie mogło się odbyć przed zaprzysiężeniem na prezydenta Joego Bidena.