W czwartek wiceprezydentka USA Kamala Harris podczas publicznego wystąpienia potępiła środowe wtargnięcie zwolenników Donalda Trumpa do Kapitolu. - To, co widzieliśmy wczoraj w stolicy naszego kraju było, jak nazwał to prezydent elekt, zamachem na praworządność. I nie ma na to miejsca w naszej demokracji - powiedziała polityczka. - Uważam, że musimy zadać sobie dwa pytania dotyczące tego, co stało się wczoraj: Co poszło nie tak? I jak to naprawić? - pytała.
- Chodzi o to, jak reformować, jak przekształcić wymiar sprawiedliwości, który nie działa jednakowo dla wszystkich. System wymiaru sprawiedliwości, którego doświadcza się inaczej w zależności od tego, czy jesteś biały, czy czarny, czy jesteś bogaty, czy biedny. Byliśmy świadkami dwóch systemów sprawiedliwości: jednego, który wczoraj pozwolił ekstremistom szturmować Kapitol Stanów Zjednoczonych i drugiego, który używał gazu łzawiącego wobec pokojowo protestujących zeszłego lata. To po prostu niedopuszczalne - podkreśliła Kamala Harris. Polityczka zaznaczyła, że sprawiedliwość powinna być "bezstronna" - nie może zależeć od tego, jak się wygląda, jakim językiem się mówi, czy do jakiej partii się należy.
Amerykański Kongres zebrał się w środę 6 stycznia, aby zatwierdzić wygraną Joe Bidena w wyborach prezydenckich. Obrady zostały przerwane, bo do Kapitolu wtargnęli zwolennicy Donalda Trumpa. Do "marszu" zachęcił ich sam prezydent USA. W wyniku zamieszek zmarły cztery osoby, a 68 zostało aresztowanych.
W amerykańskich mediach mnożą się pytania, czy reakcja służb podczas szturmu zwolenników Donalda Trumpa była wystarczająca. Dziennikarze zastanawiają się, jak to możliwe, że nie udało się zapobiec zamieszkom i dlaczego niektórzy z funkcjonariuszy robili sobie zdjęcia z protestującymi. Pojawiają się również porównania do protestów Black Lives Matter, podczas których reakcja służb była ostrzejsza, choć protestujący nie wtargnęli do Kapitolu.
Do 21 stycznia, czyli do dnia po zaprzysiężeniu Joe Bidena na prezydenta USA, w Waszyngtonie obowiązuje stan wyjątkowy.