DR ADAM EBERHARDT*: Najprecyzyjniej byłoby powiedzieć, że to protesty o rewolucyjnej skali, ale zarazem w swej naturze głęboko nierewolucyjne - pokojowe, pozbawione przemocy ze strony demonstrantów. Ponadto rewolucja niesie ze sobą również perspektywę wymiany elit i przeorania systemu politycznego. Nawet w przypadku obalenia Łukaszenki nie jest to na Białorusi przesądzone. Ale bez wątpienia to najgłębszy i bezprecedensowy w historii niepodległej Białorusi kryzys polityczny. Nawet upływ miesięcy, brak perspektyw szybkiego przełomu, zmęczenie ludzi i pogarszająca się pogoda nie doprowadziły do wygaszenia protestów.
Dziesięć lat temu władze bezwzględnie rozproszyły protesty powyborcze w stołecznym Mińsku i w kilka dni opanowały sytuację. Tym razem brutalność milicji i specnazu zadziałała odwrotnie. Doszło do pogłębienia poziomu złości społecznej i rozlania się jej na znaczną część kraju. Protestuje nie tylko młodzież w Mińsku. Odbywają się demonstracje emerytów, spontaniczne osiedlowe sąsiedzkie akcje protestacyjne, olbrzymią rolę odgrywa mobilizacja kobiet, po raz pierwszy w historii Białorusi obserwujemy próby akcji strajkowych w wielkich zakładach przemysłowych, a także demonstracji w sennych dotąd małych miastach, gdzie ryzyko głoszenia poglądów politycznych jest niewspółmiernie wyższe niż w stolicy. Skala buntu społecznego sugeruje jego nieodwracalne konsekwencje.
Myślę o dwóch wymiarach - obywatelskim i narodowym. Ten pierwszy związany jest z trwałą delegitymizacją społeczną Łukaszenki. Nawet jeśli utrzyma się jeszcze jakiś czas przy władzy, to i tak będzie musiał rządzić w realiach państwa stanu wyjątkowego. Ale przede wszystkim protesty na Białorusi mają wyraźny komponent narodowotwórczy. Obserwujemy przełom psychologiczny, który skutkuje rozbudzeniem świadomości narodowej Białorusinów. Na ulicach białoruskich miast powstaje mit nowej, lepszej Białorusi. Rodzi się idea narodowa, która może w przyszłości mieć niebagatelne konsekwencje dla funkcjonowania białoruskiego państwa, w tym zachowania jego niepodległości.
Dokładnie, proces kształtowania się tożsamości białoruskiej jest historycznie opóźniony, wciąż niezakończony, co przy olbrzymiej skali rusyfikacji skutkowało groźbą odrzucenia państwowości jako projektu nieudanego. Do tej pory obserwowaliśmy niepokojący trend. Wielu Białorusinów odczuwało zmęczenie rządami Łukaszenki, ale jednocześnie byli oni świadomi braku jakiejkolwiek alternatywy w wymiarze wewnątrzpolitycznym - partie opozycyjne były przecież słabe i w odczuciu społecznym absolutnie niewiarygodne. Nie ma również perspektyw na integrację z Zachodem, chyba że w postaci indywidualnej emigracji do Polski. Dlatego po przeszło ćwierćwieczu rządów Łukaszenki wielu Białorusinów jedyną szansę na przezwyciężenie marazmu i odmianę swojego losu widziało w Rosji. Rządy Putina jawiły się jako jedyna nadzieja na to, że będzie inaczej, a pewnie i lepiej.
Nie twierdzę, że takich ludzi na Białorusi dziś już nie ma, ale sądzę, że wielu z nich zamiast w akcie desperacji chwycić po flagę rosyjską, zbiera się pod historycznymi barwami biało-czerwono-białymi z nieobecną wcześniej wiarą we własne państwo. Pod względem psychologii społecznej jest to nie mniej ważny proces niż to, co obserwowaliśmy w Polsce w sierpniu 1980 roku.
Wszystko sprowadza się do emocji społecznych. Przez lata Łukaszenka ze swoją neosowiecką ideologią oraz kołchozowym sposobem sprawowania władzy całkiem nieźle wpisywał się w mentalność większości Białorusinów i ich niewielkie aspiracje, ograniczające się głównie do pragnienia zachowania stabilności. Stopniowo to się wypalało, aż coś pękło i nastąpił przełom.
To jest trudne pytanie. Właściwie wszyscy obserwatorzy - sam też przyznaję się do tego - byli zaskoczeni skalą buntu społecznego, co częściowo wynika z braku niezależnych badań opinii publicznej na Białorusi. Ale nie jestem pewien, czy socjologia byłaby w stanie wychwycić nadchodzący przełom. To jest tak, że procesy społeczne podskórnie dojrzewają, a potem z dnia na dzień wybuchają na skutek zapalnika. Tym zapalnikiem okazały się wybory prezydenckie i perspektywa szóstej kadencji Łukaszenki. Nałożyła się na to również niefrasobliwość białoruskich władz w walce z pandemią koronawirusa. W znacznym stopniu siła buntu wynika zapewne z frustracji młodego pokolenia, którego całe dotychczasowe życie upływa w cieniu Łukaszenki. Do tego dochodzi rewolucja technologiczna w postaci niezależnych od władz mediów społecznościowych, które pozwoliły przełamać monopol informacyjny, ale również zorganizować się i poczuć siłę wspólnoty. Koordynujący działania ruchu protestu kanał Nexta na platformie Telegram, prowadzony przez grupę dwudziestolatków, śledzi 1,7 mln ludzi - prawie 20 proc. mieszkańców Białorusi.
Ruch protestu ma oczekiwania jednoznacznie polityczne i nie da się go przekupić jakimikolwiek ustępstwami, które nie wiązałyby się z odejściem Łukaszenki. Proszę zauważyć, że białoruski bunt nie jest roszczeniowy w wymiarze socjalnym czy ekonomicznym, pomimo bardzo złej i wciąż pogarszającej się sytuacji gospodarczej Białorusi. Ten reżim, jeżeli będzie trwać dalej, to bez jakichkolwiek szans na wyjście z głębokiego kryzysu politycznego.
Moim zdaniem tak. Zresztą widać to coraz mocniej po reakcjach Łukaszenki, który coraz bardziej zamyka się w niszy. Postępuje marginalizacja cywilnej nomenklatury, czyli tych osób, które mają szersze horyzonty, związane m.in. z funkcjonowaniem białoruskiej gospodarki. Wzrasta pozycja sektora siłowego - Białoruś jest zresztą jednym z nielicznych państw, gdzie wydatki na obronę są niższe od nakładów na bezpieczeństwo wewnętrzne - co pokazuje priorytety Łukaszenki. który cechuje bezwarunkowa lojalność wobec prezydenta, że wspomnę tylko o wzroście wpływów gen. Wiktara Szejmana.
Szejman z białoruskim prezydentem współpracuje od ćwierć wieku, ale przez lata pozostawał na uboczu. Jego nazwisko łączy się z niewyjaśnionymi do dzisiaj porwaniami i zabójstwami oponentów Łukaszenki w latach 90. XX wieku. Zamknięcie się Łukaszenki w niszy struktur bezpieczeństwa będzie rodzić problemy w bieżącym zarządzaniu państwem, gdy pogłębi się kryzys gospodarczy.
Lojalność nomenklatury nie jest bezwarunkowa, tylko koniunkturalna. Opiera się na braku alternatywy i strachu przed konsekwencjami sprzeciwienia się Łukaszence. Z kolei sektor siłowy to sowicie opłacana prywatna gwardia Łukaszenki - w biednej Białorusi OMOM-owcy mają miesięczne pensje na poziomie wielu tysięcy dolarów. Oni są głównym gwarantem stabilności reżimu.
Trudno ocenić, jakie są nastroje w białoruskiej armii. Na pewno mniej fanatycznie prołukaszenkowskie niż w specnazie. Poza tym, na armię białoruską należy patrzeć w kontekście relacji z Rosją. Integracja obu państw w sferze obronnej jest najbardziej zaawansowana spośród wszelkich obszarów relacji obu państw. Przypuszczam, że i poziom rosyjskiej infiltracji kadry oficerskiej jest olbrzymi. Mówiąc o filarach władzy Łukaszenki wskazałbym zatem na wsparcie rosyjskie. Gdy ważyły się losy Łukaszenki i wydawało się, że cały stworzony przez niego system posypie się jak domek z kart, Putin de facto ogłosił Białoruś swoim protektoratem. Wyraźnie powiedział, że Rosja zostawia sobie prawo do interwencji militarnej, jeżeli bunt społeczny na Białorusi zacznie przeradzać się w kolorową rewolucję i pojawi się groźba obalenia obecnych władz.
Deklaracja o obronie Łukaszenki wynikała z kalkulacji wewnątrzpolitycznych. Z perspektywy Kremla, obalenie Łukaszenki przez rewolucję niosłoby jak najgorszy przykład dla społeczeństwa rosyjskiego i stabilności władzy Putina. Na początku protestów Rosja wsparła Łukaszenkę również na odcinku czysto operacyjnym. Kilkudziesięciu dziennikarzy i operatorów zostało wysłanych na Białoruś, żeby uniemożliwić paraliż rządowej propagandy, kiedy strajkować zaczęła białoruska telewizja państwowa. Pojawiają się doniesienia, że w najbardziej gorącym okresie protestów część OMON-owców stanowili funkcjonariusze służb przywiezieni z Rosji. To dawałoby większą gwarancję lojalności wobec Łukaszenki.
Myślę, że to jest scenariusz bazowy, właściwie oficjalnie realizowany przez Kreml. W wypowiedziach przedstawicieli rosyjskich władz od kilku tygodni dźwięczy termin "reforma konstytucyjna". Putin domaga się od Łukaszenki, żeby rozpoczął proces stopniowego, nie rewolucyjnego, przekazywania władzy.
Wynika z dwóch kalkulacji. Po pierwsze, trwanie Łukaszenki u władzy w warunkach głębokiego kryzysu politycznego może sprzyjać krzepnięciu białoruskiego mitu narodowego, zaś nastroje Białorusinów mogą ewoluować także w stronę krytyczną wobec wspierającej dyktatora Rosji. Na Kremlu nie mają ochoty płacić rachunków politycznych za Łukaszenkę, za którym zresztą nikt tam nie przepada. Po drugie, kryzys polityczny, którego władze białoruskie nie będą w stanie zakończyć, a który mogą wyłącznie przedłużać i odwlekać, może z czasem zacząć negatywnie promieniować na Rosję.
Wyobraźmy sobie sytuację, w której Łukaszenka utrzymuje się tymczasowo u władzy, intensywność protestów maleje, żeby ze wzmożoną siłą wybuchnąć za dwa czy trzy lata, gdy frustrację społeczną pogłębi nieunikniony kryzys gospodarczy. Niestabilność na Białorusi w przededniu rosyjskich wyborów prezydenckich w 2024 roku, kluczowych dla konsolidacji systemu władzy po zakończeniu czwartej kadencji Putina, jest niezwykle niebezpieczna dla Kremla. Gnijąca Białoruś Łukaszenki mogłaby pociągnąć za sobą Rosję, gdzie również widzimy pierwsze jaskółki zmęczenia jedynowładztwem i erozji poparcia społecznego dla rosyjskiego prezydenta - niech za przykład świadczą trwające od wielu miesięcy protesty w Chabarowsku. Putin nie może sobie pozwolić na scenariusz, w którym sytuacja na Białorusi pozostaje trwale niestabilna.
Wcześniej niż później, ale nie natychmiast. Najgorszym scenariuszem dla Rosji jest upadek Łukaszenki na skutek rewolucji. Optymalny to jego pokojowe odejście, czego Rosja byłaby inicjatorem i politycznym patronem. Kreml mógłby wówczas "sprzedać" swoje zaangażowanie pozytywnie - jako rosyjskie zrozumienie dla aspiracji białoruskiego społeczeństwa, przy okazji zbierając pochwały na Zachodzie.
Rosyjskie modus operandi to zwykle uruchamianie wielu równoległych do siebie procesów politycznych, a potem wybieranie tego, który jest najbardziej perspektywiczny. Dlatego podejrzewam, że każdy z trzech pierwotnych opozycyjnych pretendentów do prezydentury na Białorusi w sierpniowych wyborach miał jakieś powiązania z rosyjskimi służbami i rosyjskim establishmentem. Należy przy tym sformułować jedno zastrzeżenie. Otóż Rosja inwestuje w różne scenariusze, ale nie wszystkie i nie zawsze jest w stanie w pełni kontrolować. Procesy społeczne są nieprzewidywalne także dla Rosji, dlatego nigdy nie ma gwarancji, że dadzą oczekiwany i zaplanowany na Łubiance efekt.
Brutalne i wzmożone represje wynikają z natury Łukaszenki, jego wybuchowego charakteru, ale też przekonania, że przeciwników należy maksymalnie zastraszyć. Utwierdza go w tym zwycięstwo dwóch rewolucji na Ukrainie, które Łukaszenka wiąże z niezdolnością władz do stanowczego stłumienia protestów. Ale przemoc władz białoruskich w ostatnich miesiącach jest niekiedy ślepa i politycznie bezsensowna. Dotyczy to chociażby represji wobec prywatnych firm. To sprawiło, że z Białorusi ucieka bardzo prężnie działający tam dotychczas sektor IT. Sektor, który był dla władz kurą znoszącą złote jajka, wyspą nowoczesności na morzu postsowieckiej gospodarki. Generował około 2,5 mld dol. dochodów rocznie, co przekładało się na 7 proc. białoruskiego PKB.
To zależy, kto będzie miał go obalić. Jeżeli miałaby go obalić ulica, to przed niczym się nie cofnie. Będzie strzelał do ostatniego naboju. Trudniejsze pytanie dotyczy reakcji na presję rosyjską w sprawie jego odejścia. Na początku kryzysu, gdy ważyły się jego losy i był zmuszony zabiegać o rosyjską pomoc, zadeklarował zapewne gotowość do odłożonej w czasie dymisji. Ale po tym, gdy już to wsparcie uzyskał, jego ochota do wypełniania zobowiązań wyraźnie zmalała. Właściwie całokształt relacji rosyjsko-białoruskich w ostatnim ćwierćwieczu to historia podeptanych obietnic. Z tym, że cierpliwość Moskwy również się wyczerpuje i coraz trudniej Łukaszence wyrywać się z żelaznego uścisku wielkiego brata. Żelaznego uścisku, w który - dodajmy dla pełnego obrazka - Łukaszenka dostał się niejako na własne życzenie, swoją krótkowzroczną polityką osłabiania fundamentów białoruskiej państwowości. Obecnie skuteczny opór białoruskiego prezydenta wobec Putina jest jeszcze trudniejszy po tym, jak wykluczona została opcja politycznego dialogu z Zachodem, która wzmacniała pozycję negocjacyjną Mińska wobec Kremla.
Polityka wobec Białorusi powinna składać się zarówno z sankcji wobec Białorusi dzisiejszej, a więc reżimu Łukaszenki, jak i wiarygodnych obietnic dla Białorusi jutra, gdy dojdzie do zmian politycznych. Jeżeli chodzi o pierwszy element, to poza wsparciem moralnym, deklaratywnym i politycznym, które jest istotne i potrzebne, Zachód nie jest skłonny do wprowadzania ostrzejszych sankcji uderzających w białoruską gospodarkę. Obawia się, że dotknęłyby one również białoruskie społeczeństwo. Pojawia się też bardzo ważny argument formułowany głównie w państwach zachodnioeuropejskich, a mianowicie strach przed byciem wciągniętym w coś, co na Zachodzie jest postrzegane jako geopolityczna konfrontacja z Rosją. We Francji czy w Niemczech silna jest obawa, żeby wydarzenia białoruskie nie zaczęły być postrzegane przez Rosję jako geopolityczne przeciąganie liny, w którym Zachód próbuje wyciągnąć Białoruś z rosyjskiej strefy wpływów.
Między innymi. To wynika z przeświadczenia o bezalternatywności prorosyjskiej orientacji geopolitycznej Białorusi, a zarazem niechęć do konfliktowania się z Rosją i brania na swoje barki kolejnego problemu politycznego. Jest w tych kalkulacjach jedna słabość, a mianowicie: jakkolwiek państwa zachodnie będą się samoograniczać w kwestii Białorusi, to władze rosyjskie oraz sam Łukaszenka i tak skutecznie narzucą geopolityczną narrację o złowrogiej ingerencji Zachodu.
Obserwujemy to w skrajnie konfrontacyjnym tonie białoruskiego reżimu wobec Polski i Litwy. Łukaszenka jeszcze kilka tygodni wcześniej podczas kampanii prezydenckiej pokazywał, jak rzekomo otwiera się na Zachód i jak wyłapuje w kraju domniemanych rosyjskich najemników, budując swój wizerunek jako głównej zapory przed zwiększaniem wpływów rosyjskich na Białorusi. To był teatr, mający związać ręce niepodległościowej opozycji. Ale wracając do "Planu Marshalla dla Białorusi" - oferta unijna jest skąpa, nie niesie ze sobą dalekosiężnych perspektyw integracyjnych i instytucjonalnych. Zakres powiązań integracyjnych z Rosją wyklucza nawet objęcie Białorusi ofertą sformułowaną dwanaście lat temu w ramach Partnerstwa Wschodniego pod adresem Ukrainy czy Mołdawii.
Bez wątpienia, pozbyć się Łukaszenki. Powszechne jest zrozumienie konieczności utrzymania ścisłych więzów politycznych i gospodarczych łączących Białorusi z Rosją, a także świadomość bliskiego kontekstu społecznego. Białoruś to nie Ukraina - tam nie ma miejsca na postawy konfrontacyjne wobec Rosji, choć może stopniowo narastać rozczarowanie wsparciem Putina dla Łukaszenki, szczególnie w młodszym pokoleniu. Zarazem obecne protesty sprzyjają wzrostowi sympatii wobec państw zachodnich jako modelu rozwojowego, który jest zbieżny z aspiracjami Białorusinów. To jest też potencjalny problem dla Rosji: każda ewentualna demokratyzacja Białorusi i upodmiotowienie białoruskiego społeczeństwa będzie skutkować większym otwarciem na Zachód i większą wstrzemięźliwością wobec pogłębiania integracji z autokratyczną Rosji.
Nie spodziewam się, żeby jakikolwiek scenariusz rozwoju sytuacji na Białorusi unieważnił czy nawet znacząco ograniczył wpływy rosyjskie w tym kraju. Nie o to toczy się gra. Za rządów Łukaszenki Białoruś stacza się po równi pochyłej, coraz mocniej uzależniając się od Rosji. Rok temu na stole negocjacyjnym Putin postawił żądanie pogłębionej integracji, łącznie z tworzeniem wspólnych rosyjsko-białoruskich organów ponadnarodowych. Bilans 26 lat rządów Łukaszenki jest taki, że Białoruś znalazła się właściwie na ścieżce inkorporacyjnej. Łukaszenka nie okazał się gwarantem białoruskiej niepodległości, ale jej grabarzem. To, co dzieje się teraz - pojawienie się coraz bardziej autonomicznego społeczeństwa pod biało-czerwono-białymi flagami, z białoruskim mitem założycielskim i rodzimą ideą narodową - to pojawiająca się w ostatniej chwili szczepionka przeciwko zagrożeniom dla białoruskiej państwowości. Czy wystarczająca i czy nie za późno, to się dopiero okaże.
* Adam Eberhardt - rocznik 1975; politolog i znawca problematyki wschodnioeuropejskiej; doktor nauk humanistycznych w zakresie nauk o polityce; od 2016 roku dyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich; w przeszłości m.in. stały korespondent Polskiej Agencji Prasowej w Moskwie oraz wykładowca w Collegium Civitas; zajmuje się analizą stosunków międzynarodowych na obszarze postradzieckim, sytuacji społeczno–politycznej w Rosji i krajach Europy Wschodniej, a także polityką Unii Europejskiej wobec tych państw; zasiada w Polsko-Rosyjskiej Grupie do Spraw Trudnych; autor kilku książek i kilkudziesięciu artykułów naukowych