Decyzja została podjęta po czterech miesiącach dokładnego badania stanu okrętu i analizowania możliwości jego naprawy. Ostatecznie stwierdzono, że byłoby to nie tylko zbyt kosztowne, ale też wymagało zaangażowania zbyt dużo mocy przerobowych stoczni remontowych. Jedno i drugie to obecnie niezwykle cenny zasób, którego bardzo brakuje amerykańskiej flocie.
Pożar na USS Bonhomme Richard wybuchł 12 lipca podczas remontu połączonego z modernizacją. Okręt stał przy nabrzeżu w bazie marynarki wojennej w San Diego w Kalifornii. Ogień pojawił się na jednym z niższych pokładów, gdzie zazwyczaj są transportowane różne pojazdy piechoty morskiej. Na czas prac stoczniowych był jednak zastawiony różnego rodzaju sprzętem używanym przez robotników.
Ogień gwałtownie się rozprzestrzenił i udało się go opanować dopiero po pięciu dniach, po zaangażowaniu setek strażaków i marynarzy, wspartych między innymi przez śmigłowce pożarnicze. Pożar osiągnął katastrofalne rozmiary ze względu na wspomniane prace remontowe i modernizacyjne. Na pokładzie była tylko część załogi i nie działało wiele systemów przeciwpożarowych. Reakcja na pojawienie się ognia była zbyt wolna i ograniczona.
W efekcie pożar strawił większą część wielkiego okrętu. Choć z zewnątrz sytuacja nie wygląda tragicznie, to zniszczeniu uległo łącznie 60 procent wnętrza jednostki.
Oszacowano, że usunięcie szkód i przywrócenie USS Bonhomme Richard do pełnej sprawności mogłoby kosztować do 3,2 miliarda dolarów i zająć od 5 do 7 lat. Uznano to za nieopłacalne, wobec czego okręt zostanie wycofany ze służby i złomowany, co zajmie około roku i pochłonie 30 milionów dolarów. Przed pocięciem "na żyletki" z wypalonego kadłuba zostanie wymontowane wszystko, co tylko będzie się jeszcze nadawać do użycia na siedmiu pozostałych bliźniaczych okrętach typu Wasp.
Uprzednio muszą zostać jeszcze zakończone cztery śledztwa, których celem jest ustalenie, jak w ogóle doszło do tej straty i co można poprawić w konstrukcji nowych okrętów, aby były bardziej odporne na podobne pożary.
Utrata USS Bonhomme Richard to dla US Navy poważny cios z kilku powodów. Po pierwsze to po prostu duży i cenny okręt. Jego budowa w połowie lat 90. kosztowała około 2,5 miliarda dzisiejszych dolarów, po uwzględnieniu inflacji. To jeden z dziesięciu okrętów klasy, którą Amerykanie nazywają "amphibious assault ship". Po polsku to zazwyczaj uniwersalne okręty desantowe, choć ta nazwa nie oddaje w pełni tego, czym są okręty tej klasy. Jeśli chodzi o rozmiary, to ustępują jedynie lotniskowcom i to nie wszystkim. Są długie na 250 metrów i wypierają po 40 tysięcy ton.
Drugi powód jest taki, że to jeden z filarów globalnego potencjału sił zbrojnych USA. Ich podstawowym zadaniem jest bycie mobilną bazą dla oddziału około 1,6 tysiąca żołnierzy Korpusu Piechoty Morskiej USA (USMC), zapewniającą im jednocześnie możliwość szybkiego dostania się na brzeg oraz udzielenia im wsparcia w walce. W tym celu mają nie tylko przestronne wnętrza, ale też pokład lotniczy i hangar dla śmigłowców oraz niektórych samolotów. Do tego duży wewnętrzny dok, w którym przewożone są małe okręty desantowe, mogące przewozić ludzi i sprzęt bezpośrednio na brzeg. Tego rodzaju możliwości są cenne zwłaszcza w potencjalnym konflikcie z Chinami, który toczyłby się między innymi na szeregu wysp zachodniego Pacyfiku.
Po trzecie pożar wybuchł podczas końcowego etapu rozległego remontu i modernizacji wartej 250 milionów dolarów. Efektem miała być możliwość używania na pokładzie okrętu nowych samolotów F-35B należących do Korpusu Piechoty Morskiej USA. To wersja F-35, która ma możliwość skróconego startu i pionowego lądowania, podobnie do słynnych AV-8 Harrier, które marines mieli wcześniej. Tego rodzaju modernizację planowano przeprowadzić jedynie na kilku okrętach, więc strata jednego z nich jest tym bardziej dotkliwa i zaburzy plany US Navy oraz USMC na wiele lat.
Los USS Bonhomme Richard dodatkowo podkreśla pewien poważny problem, który trapi flotę USA. To wydolność stoczni remontowych. Sprawa tylko pozornie drugorzędna. Owszem US Navy jest najpotężniejszą flotą na świecie i to z komfortowym zapasem przewagi nad najpoważniejszym rywalem, czyli flotą chińską. Operuje jednak praktycznie na całym globie i to bardzo intensywnie, przez co okręty pozostają przez wiele miesięcy z dala od baz i stoczni. Oznacza to ich szybkie zużywanie się, a ich późniejsze doprowadzanie do porządku wymaga miesięcy prac.
Problem narasta od dwóch dekad, kiedy po zamachach w Nowym Jorku w 2001 roku, rozpoczęła się "wojna z terrorem". Całą wojsko USA zostało przestawione na znacznie intensywniejszy tryb działania. W stoczniach zaczęły się pojawiać coraz bardziej zużyte okręty, wymagające często dodatkowych napraw, których wcześniej nie przewidziano. Ponadto intensywne działania bojowe pochłaniały tyle funduszy, że trzeba było oszczędzać na między innymi remontach. Potencjał stoczni zaczął się kurczyć, a cały system zatykać. Obecnie niewydolność stoczni remontowych jest uznawana przez dowództwo US Navy za jeden z najpoważniejszych problemów przed nią stojących. Jest to dodatkowo związane z problemem dotykającym cały przemysł stoczniowy państw Zachodu, który mocno się skurczył w ostatnich dekadach wobec rywalizacji ze stoczniami azjatyckimi. Brakuje wykwalifikowanych pracowników i firm, które w wypadku wojny mogłyby zostać zmobilizowane do pracy na rzecz US Navy.
Obecnie poważniejszymi remontami i modernizacjami amerykańskich okrętów zajmują się głównie cztery stocznie państwowe kontrolowane przez US Navy. We wszystkich brakuje ludzi do pracy, wszędzie powszechne są nadgodziny i zdarzają się nawet 60-godzinne tygodnie pracy. W ciągu ostatnich pięciu lat opóźnienia w pracach przy okrętach stały się nagminne. Lotniskowce stały w stoczniach o cztery-pięć miesięcy dłużej, niż planowano. Okręty podwodne po nawet osiem-dziewięć. W naturalny sposób wydłużyło to też czas oczekiwania innych jednostek na rozpoczęcie prac. W efekcie szereg z nich stoi bezczynnie, ponieważ skończyły planowane patrole, zostały przygotowane do przekazania do stoczni, ale w tej nie ma ciągle miejsca. W 2019 roku było to łącznie tysiąc dni bezczynność różnych okrętów, głównie atomowych okrętów podwodnych. Według raportu opublikowanego w sierpniu tego roku przez GOA, amerykańskiego odpowiednika NIK, sytuacja zacznie się poprawiać może w 2022 roku. Do tego czasu okręty będą jeszcze dłużej bezczynnie stać przy nabrzeżach. Sytuacja stoczni uległa bowiem pewnej poprawie, ale ze względu na skalę zaległości na efekty trzeba poczekać.
Jednocześnie Waszyngton oczekuje, że amerykańska flota będzie się powiększała. Donald Trump nakazał, aby z poziomu obecnych niecałych 300 okrętów urosła do 355. To marzenie wielu polityków i ekspertów widzących szybko rosnącą w siłę flotę Chin. Problem w tym, że Amerykanów tak naprawdę na to nie stać. Przynajmniej nie przy flocie składającej się z tak dużych i skomplikowanych okrętów, jak obecnie. Rozważane są więc różne opcje, od najprostszej, czyli po prostu dłuższego utrzymywania okrętów w służbie, po budowę większej liczby mniejszych, tańszych, prostszych i być może bezzałogowych. Dodatkowe pieniądze na rozbudowę w dotychczasowym stylu tak naprawdę nie wchodzą w grę.