Porażka była tak bolesna, że Kreml kazał ją ukryć. A wystarczyło nie być skąpym i umieć rozmawiać [TAKA CIEKAWOSTKA]

Raz po razie loty wielkiej radzieckiej rakiety N-1 kończyły się katastrofami. Miała zawieźć kosmonautów z czerwoną gwiazdą na Księżyc, ale podczas czterech prób nie zdołała opuścić atmosfery. Radzieccy konstruktorzy byli świadomi tego, że robią to źle, ale nie mogli z tym nic zrobić.

Ostatnia nieudana próba rakiety N-1 miała miejsce prawie dokładnie 48 lat temu. 23 listopada 1972 roku. Prawie się udało. Doleciała znacznie dalej niż trzy poprzednie. Po dwóch minutach lotu była bliska sięgnięcia kosmosu. U podstawy rakiety trwał już jednak pożar, wywołany przez rozerwane przewody z paliwem. W końcu doszło do eksplozji i całość skończyła lot w ogromnej kuli ognia. 

To nie będzie kolejny tekst o tym, jaka była rakieta N-1. Że tak naprawdę zaprojektowano ją do czego innego. Że była wielka i cztery razy uległa katastrofie, po czym cały radziecki program załogowego lotu na Księżyc po cichu zamknięto, a potem próbowano udawać, że w ogóle go nie było. Że ZSRR od początku nie miało szans w wyścigu na Księżyc. To będzie tekst o tym, do czego może doprowadzić nieumiejętność osiągnięcia kompromisu, skąpstwo i głupie zarządzanie.

Spór dwóch tytanów

Tak naprawdę problemy N-1 zaczęły się jeszcze zanim nakreślono jej plany. Doszło bowiem do sporu pomiędzy dwiema bardzo ważnymi personami w radzieckim przemyśle rakietowym. W jednym narożniku był Sergiej Korolew, a w drugim Walentin Głuszko. Obaj znali się od lat międzywojennych, kiedy opracowywano pierwsze radzieckie silniki rakietowe. Wiele lat współpracowali i jakoś się tolerowali. Obaj byli jednak silnymi liderami o dominującym usposobieniu i mieli wielkie ambicje.

Korolew był szefem biura konstrukcyjnego, które w latach 40. stworzyło pierwsze radzieckie rakiety w oparciu o zdobyte technologie III Rzeszy. To pod jego kierownictwem powstała przełomowa R-7, "Siemiorka", która po szeregu poważnych modyfikacji lata do dzisiaj jako rakieta Sojuz. To ona wyniosła w kosmos Sputnika, a potem Jurija Gagarina. Długa lista sukcesów Korolowa sprawiła, że stał się wielce wpływową personą w strukturach radzieckiej władzy. Był uznawany za genialnego organizatora, a jego współpracownicy otaczali go kultem. Nie znosił jednak sprzeciwu i miał wybuchowy temperament.

Zobacz wideo

Głuszko był najbardziej utalentowanym twórcą radzieckich silników rakietowych. Jego biuro konstrukcyjne stworzyło napęd do wszystkich rakiet Korolowa, poza tą jedną. I wszystkie świetnie się sprawdziły. W połowie lat 50. obaj panowie zaczęli jednak coraz gorzej się dogadywać. Głuszko uważał Korolowa za tyrana, który przecenia swoją wiedzę i umiejętności. Korolow nie mógł zdzierżyć niezależności i uporu Głuszki.

W końcu Głuszko "zdradził", ponieważ zgodził się zaprojektować silniki dla rakiety międzykontynentalnej R-12, tworzonej przez nowe biuro konstrukcyjne Michaiła Jangiela. Była to bezpośrednia konkurencja dla tworzonej przez biuro Korolowa rakiety R-9. Głuszko podjął też współpracę z trzecim rakietowym biurem konstrukcyjnym, pod kierownictwem Władimira Czełomeja. Kolejna zdrada.

Paliwo do generatora radioizotopowego Najbardziej egzotyczne paliwo świata. Napędza marsjańskie łaziki

To musiało się psuć

Do wielkiego finału doszło w latach 1961-62, podczas precyzowania tego, jak ma wyglądać radziecki podbój Księżyca. Korolow zdołał przekonać wojsko i Kreml, że należy użyć jego rakiety N-1, którą zaczęto projektować kilka lat wcześniej jako nosiciela dla dużej stacji kosmicznej, czy dużych automatycznych sond. Tradycyjnie chciał, żeby to Głuszko stworzył do niej silniki. Korolew oczekiwał jednak, że będą one takie, jakie on chce. Czyli wykorzystujące jako paliwo mieszankę ciekłego tlenu i nafty. Takie od zawsze preferował.

Głuszko stał się jednak wielkim zwolennikiem silników na paliwa hipergolowe. Czyli takich, które zapalają się od samego kontaktu z sobą. Silniki je wykorzystujące są bardziej wydajne, niż te tradycyjne. Są też jednak śmiertelnie groźne dla ludzi, ponieważ paliwa hipergolowe są silnie toksyczne. Korolew nie chciał czegoś takiego w swojej rakiecie. Głuszko nie chciał się ugiąć. W końcu doszło do ostrej wymiany zdań podczas spotkania w cztery oczy i obaj legendarni radzieccy konstruktorzy więcej nie zamienili słowa.

W efekcie Korolew poprosił o opracowanie silników do N-1 Nikołaja Kuzniecowa, konstruktora silników lotniczych. Kuzniecow i jego ludzie, pomimo braku doświadczenia, stworzyli silnik rakietowy NK-15, który po dopracowaniu okazał się świetny. Był jednak mały, przez co w N-1 trzeba było ich zainstalować tylko w pierwszym stopniu 30. To absurdalnie duża liczba (standardem jest kilka), która od początku wywoływała poważne obawy. Nie dość, że silniki od niedoświadczonych konstruktorów i z niedoświadczonej fabryki, to jeszcze tak liczne, że sam rachunek prawdopodobieństwa jasno wskazuje na nieuchronne katastrofy. Po prostu w takiej ilości pomp, zaworów, przewodów i komór spalania, coś musi się zepsuć. I się psuło.

Można było testować na Ziemi

Można było tego uniknąć. Nawet bez zmiany silników. Na przeszkodzie stanęła jednak słabość radzieckiej gospodarki, skąpstwo wojska oraz Kremla, no i ponownie upór Korolowa. N-1 mogło uratować specjalne stanowisko testowe, na którym można by uruchomić cały pierwszy stopień rakiety i sprawdzić jego działanie, bez odrywania się od ziemi. Wielokrotnie i do skutku, czyli wykrycia wszystkich błędów konstrukcyjnych. Tą drogą poszli Amerykanie, którzy na potrzeby swojej rakiety księżycowej Saturn-V zbudowali ogromne stanowiska testowe. Dotychczasową radziecką metodą było jednak dopracowywać rakiety w locie. Odpalić, zobaczyć czy zadziała, wyciągnąć wnioski z ewentualnej katastrofy i tak do skutku. W końcu zadziała. Sprawdzało się dotychczas, więc czemu teraz ma być inaczej?

Dodatkowo rakieta N-1 miała być ogromna. Kilka razy większa niż dotychczasowe dzieła radzieckich konstruktorów. I te 30 silników. Odpowiednie stanowisko testowe, musiałoby być adekwatnie ogromne i kosztowne. Problem w tym, że radzieckie kierownictwo cywilne i wojskowe nie widziało wielkiego sensu w lotach na Księżyc. Dla wojskowych cały ten cywilny program kosmiczny to było marnowanie środków, które należało przeznaczyć na rakiety balistyczne, chroniące ojczyznę przed kapitalistami. Na Kremlu spoczęto na laurach po początkowych sukcesach w kosmosie i drżano na myśl o dodatkowych ogromnych wydatkach. Na dodatek w 1964 roku odsunięto od władzy wielkiego entuzjastę rakiet, Nikitę Chruszczowa, u którego Korolew miał wielki posłuch. Nowym przywódcą ZSRR został Leonid Breżniew, który już nie widział takiego potencjału w kosmosie i nie cenił tak wielkiego konstruktora. Korolew obawiał się, że jeśli będzie jeszcze domagał się pieniędzy na stanowisko testowe, to w ogóle program N-1 zostanie zamknięty. I choć szereg współpracowników wiele razy próbował go przekonać do zmiany zdania, to pozostał nieugięty i w końcu zabronił poruszania tematu.

Rakieta Titan II w silosie. Zdjęcie z muzeum Rakieta z głowicą jądrową eksplodowała. Tragiczny błąd 40 lat temu

A u Amerykanów było lepiej

Testowanie N-1 w boju nie poszło jednak dobrze. Ponieważ rakieta była ogromna, to była też kosztowna. Okazało się, że nie można jej było raz po razie rozbijać, aż osiągnie się perfekcję. Z każdą katastrofą topniało poparcie polityczne dla N-1. Już w momencie pierwszej, w 1969 roku, było chwiejne. W momencie tej ostatniej, w 1972 roku, już go nie było. Próby ratowania jej, na potrzeby zakładania radzieckiej bazy na Księżycu, były krótkotrwałe. W 1974 roku program zamknięto.

Korolow tego nie dożył. Zmarł w 1966 roku na stole operacyjnym, podczas operacji, która miała być rutynową. Miał 59 lat. Jego śmierć była ogromnym ciosem dla radzieckiego programu kosmicznego. Może, gdyby żył, to jeszcze zdołałby jakoś odwrócić losy N-1. Jednak jego następcą został Wasilij Miszyn, wysoko ceniony inżynier, ale jak się okazało w praktyce, kiepski menadżer. Na jego warcie radziecki program podboju kosmosu zaliczył gwałtowną zapaść, choć nie była to wyłącznie jego wina.

Borys Czertok, jeden z zastępców Korolowa i wielce ceniony twórca systemów kontrolnych radzieckich rakiet, w swoich wspomnieniach wielokrotnie daje do zrozumienia, jak bardzo zazdrościł rywalom z NASA. Nie tylko znacznie większych funduszy (w pierwszych latach program N-1 był mocno niedofinansowany), nie tylko znacznie bardziej zaawansowanego technologicznie przemysłu (jego przykładem były centra kontroli lotów. W USA kontrolerzy siedzieli przed rzędami ekranów w jasny sposób wyświetlających kluczowe dane. W ZSRR wokół stołu ze zwykłymi telefonami, długopisami i papierami), ale przede wszystkim racjonalnego zarządzania.

W USA utworzono potężną, cywilną, technokratyczną NASA, której kierownictwo w tym okresie konsekwentnie trzymało się raz przyjętego planu i po prostu zamawiało taki sprzęt, jakiego potrzebuje. Bez walczących z sobą szefów biur konstrukcyjnych, bez wojskowych ograniczających budżet, bez kierownictwa politycznego nie wiedzącego, czego właściwie chce, bez niższych rangą kierowników, którzy systemowo ukrywali problemy i rysowali nierealne harmonogramy, które musiały się zgadzać z dyrektywami Komitetu Centralnego, a nie rzeczywistością.

Zobacz wideo
Więcej o: