42-letni Jury Korzun rozpoczął protest w czwartek 10 września rano. Wcześnie opublikował w mediach społecznościowych post, w którym opisał, że zamierza zostać pod ziemią, dopóki nie zostaną zrealizowane żądania manifestujących Białorusinów. Post napisał na portalu VK wcześniej i opóźnił czas jego publikacji.
Przed protestem wystosował też pismo do władz kopalni Biełaruskalij. Podobnie jak inni manifestujący, 42-latek domagał się dymisji Alaksandra Łukaszenki oraz powstrzymania przemocy ze strony władz wobec obywateli, w tym zaprzestania porwań, tortur i bicia zatrzymanych. Korzun napisał również, że działania prezydenta są "ludobójstwem na białoruskim społeczeństwie". Według górnika tylko robotnicy będą w stanie powstrzymać władze, które nikogo się nie słuchają.
Górnik protestował na głębokości 305 metrów. Po zakończeniu zmiany mężczyzna przykuł się kajdankami i wyrzucił kluczyk, by nikt ich nie mógł otworzyć. Po około trzech godzinach na dół zjechało 10-12 silnych mężczyzn, którzy przy pomocy narzędzi uwolnili mężczyznę. Następnie pracownik został zabrany karetką do szpitala. Za ambulansem uformowała się kolumna protestujących kolegów.
- Co powiem w przyszłości swoim wnukom? Że bałem się utraty pracy i nie protestowałem przeciwko bezprawiu i przemocy? Zobaczcie, co robią nasze dziewczyny wychodząc na ulice. Czy my, górnicy, mamy się za nimi chować? Rozumiem pracowników, którzy się boją, którzy nie strajkują i nie należą do komitetów strajkowych. Skończ swoją pracę, odbierz swoją pensję. Ale jeśli zostawisz to tak, jak jest i nie zrobisz nic, to jak wtedy spojrzeć swojemu dziecku w oczy? - mówił portalowi TUT.by protestujący Jury Korzun.
Po wyjściu ze szpitala Jury Korzun poszedł do pracy, jednak jego przepustka została zablokowana. Pracownik uważa, że z powodu protestu najprawdopodobniej zostanie zwolniony.