Samolotami łapali przesyłki z kosmosu. Przez dekady trzymano w tajemnicy, po co to robiono [TAKA CIEKAWOSTKA]

Piloci musieli być mistrzami w swoim fachu, żeby w ogóle pozwolono im spróbować. Minimum 90 procent skuteczności w lotach treningowych. Spadające z kosmosu "wiadra", podwieszone pod jaskrawo kolorowymi spadochronami, były bezcenne dla wojska i wywiadu USA. 60 lat temu udało się złapać pierwsze. Przez ponad dwie dekady, Amerykanie w ten sposób zdobywali kluczowe informacje na temat ZSRR.

Dzisiaj trochę podobną sztuczkę próbuje opanować firma SpaceX, Elona Muska. Oni łapią spadające z granicy kosmosu elementy rakiety, żeby móc je potem wykorzystać ponownie. Robią to jednak przy pomocy statku i znacznie bardziej zaawansowanej technologii. Opisywałem to w środę, ponieważ Musk udostępnił ciekawe nagranie pokazujące taką udaną operację. Jedną z pierwszych.

Tak się składa, że dokładnie 60 lat wcześniej, Amerykanom udała się pierwszy raz podobna sztuka. Po raz pierwszy złapano zasobnik z kilometrem filmu fotograficznego, odłączony wcześniej od jednego z pierwszych satelitów szpiegowskich programu Corona. Oficjalnie był to epizod projektu naukowego o nazwie Discoverer, który miał na celu badanie kosmosu i technologii niezbędnych do lotów kosmicznych. Tak naprawdę zasobnik zawierał jednak wykonane z kosmosu zdjęcia ZSRR. Niewiele było na nich widać, ale i tak cała misja była ogromnym sukcesem. Jej prawdziwa natura pozostała ścisłą tajemnicą do początku lat 90.

Zobacz wideo

Bardzo pilna potrzeba

Prace nad satelitami szpiegowskimi prowadzono w USA od 1957 roku. Było to jeszcze zanim na orbitę trafił radziecki Sputink 1 i świat ogarnęła gorączka kosmicznej rywalizacji. Amerykańskie wojsko i wywiad już od końca lat 40. intensywnie głowiły się nad tym, jak zdobywać dobre informacje na temat potencjału militarnego ZSRR. Pierwszym pomysłem były specjalne samoloty, latające wyżej, niż cokolwiek innego. W ten sposób powstały słynne U-2. Jednak jeszcze zanim te zaczęły wykonywać pierwsze loty nad państwami Bloku Wschodniego w 1956 roku, zdawano sobie sprawę, że to rozwiązanie na maksymalnie kilka lat, zanim ZSRR opracuje odpowiednią obronę.

Postanowiono więc sięgnąć jeszcze wyżej, w kosmos. Tam nie było granic i żadnych systemów obronnych. Warunki idealne do szpiegowania. Jednak, żeby móc z nich skorzystać, trzeba było pokonać ogromne przeszkody natury technicznej. Dopiero zaczęto próbować umieścić cokolwiek na orbicie. Od tego była daleka droga do satelity szpiegowskiego, który nie tylko znajdzie się na orbicie, ale też zrobi z niej użyteczne zdjęcia a potem dostarczy je z powrotem na Ziemię. Amerykanie, jak i Sowieci, mieli jednak ogromną motywację do działania. Zimnowojenny wyścig zbrojeń się nakręcał i informacje na temat przeciwnika były bezcenne.

Nie chodzi jednak tutaj o opisywanie historii amerykańskiego programu Corona i radzieckiego Zenit, które przyśpieszyły rozwój technologii kosmicznych jak niewiele innych. Chodzi o ciekawe rozwiązanie jednego z poważniejszych problemów, czyli w jaki sposób już wykonane zdjęcia sprowadzić na Ziemię. Wówczas było to zupełnie pionierskie przedsięwzięcie. Radzieccy konstruktorzy poszli w najprostsze rozwiązanie i sprowadzali na Ziemię całego satelitę, wraz z filmem w środku. Oznaczało to jednak, że musi on być duży i odporny, a co za tym idzie ciężki i wymagający do wystrzelenia bardzo dużej oraz drogiej rakiety.

Wiadro z kosmosu

Amerykanie poszli w znacznie bardziej finezyjne rozwiązanie. Na Ziemię miał wracać tylko niewielki zasobnik z najpierw kilometrem, a w finalnej wersji satelitów Corona, prawie dziesięcioma kilometrami, naświetlonego filmu. Dzięki temu cały satelita mógł być znacznie lżejszy, prostszy w budowie i wymagał znacznie mniejszej rakiety. Film po naświetleniu w aparacie, był automatycznie zwijany we wnętrzu kapsuły. Ta stanowiła cały czubek satelity i przypominała duże wiadro, obłożone osłoną mającą uchronić wnętrze przed bardzo wysokimi temperaturami podczas wejścia w atmosferę. Dodatkowo miała mały silnik rakietowy, który miał za zadanie popchnąć całość ku Ziemi.

Po otrzymaniu sygnału z centrum kontroli, satelita odpowiednio się ustawiał, zazwyczaj gdzieś nad rejonem bieguna północnego i Alaski, po czym następowało uruchomienie wspomnianego silnika. Kapsuła odłączała się od reszty i zaczynała gwałtowne nurkowanie w atmosferę. Po wyhamowaniu przez tarcie coraz gęstszego powietrza, podczas którego osłona rozgrzewała się do białości, następowało jej odrzucenie, wraz z silnikiem rakietowym. Uwolniona właściwa kapsuła z filmem wypuszczała następnie spadochron. Uruchamiał się także nadajnik, ułatwiający namierzenie.

Całość znajdowała się wówczas zazwyczaj gdzieś w promieniu tysiąca kilometrów od Hawajów. Zazwyczaj na północ od wysp, nad bezkresem Pacyfiku, gdzie nie było komu przypadkiem zobaczyć całego wydarzenia i zadawać potem pytań. Na spotkanie z kapsułą opadającą pod spadochronem wyruszała mała powietrzna armada, złożona z kilku samolotów transportowych i śmigłowców, wspieranych przez latające cysterny. Te pierwsze były specjalnie zmodyfikowane, w celu łapania kapsuł w locie. Pod ogonem miały rozpięte długie na kilkanaście metrów wysięgniki z elastycznych prętów i lin z haczykami. Piloci musieli bardzo precyzyjnie przelecieć tuż nad spadochronem kapsuły, aby ten zaplątał się w wysięgnik. Następnie całość wciągano do ładowni. Standardowo mieli szansę na 3-4 próby, zanim było za późno.

Zadanie było bardzo wymagające i dostanie się do zajmującego się nim 6593. Dywizjonu Testowego, stacjonującego w bazie Hickam na Hawajach, było wyjątkowo trudne. Piloci ironizowali, że ktoś musiał umrzeć, albo odejść na emeryturę. Nieustannie ćwiczyli, łapiąc zasobniki wypełnione betonem, żeby mieć pewność, iż nie pozwolą wpaść do wody tym z cenniejszym ładunkiem. Presja miała być potężna.

Przełomowy sukces Discoverer 14

Po raz pierwszy ta karkołomna sztuczka udała się niemal dokładnie 60 lat temu, 19 sierpnia 1960 roku. Dzień wcześniej z kosmodromu Vandenberg został wystrzelony satelita Corona nazwany dla zmyłki Discoverer 14. Nieco ponad dobę później, kapsuła z filmem wpadła w atmosferę około 480 kilometrów na północny-zachód od Hawajów. Udało się ją złapać załodze jednego z dziesięciu samolotów, które wyleciały jej na spotkanie. W mniej niż dobę zdjęcia ze złapanej kapsuły zostały wywołane i trafiły do analityków CIA, którzy mogli po raz pierwszy oglądać ZSRR w takiej skali. W ciągu doby Discoverer-14 wykonał zdjęcia większego obszaru, niż wykonano podczas wszystkich wcześniejszych lotów U-2. Ich jakość była gorsza, ale szybko to poprawiono w kolejnych misjach.

Od 1961 roku satelity stały się podstawowym źródłem informacji na temat radzieckiego potencjału militarnego. Łapanie kapsuł nad Pacyfikiem trwało w najlepsze do połowy lat 80. Dopiero wówczas Amerykanie całkowicie przestawili się na fotografię cyfrową, którą rozwijali dla swoich satelitów szpiegowskich od początku lat 70. 

Samo istnienie programu Corona było tajne do 1992 roku. Fakt istnienia satelitów szpiegowskich i ich przybliżone możliwości były oczywiście znane, ale detale działania nie. Dopiero po 1992 zaczęto publikować różne dokumenty, filmy i zdjęcia pokazujące między innymi proces powrotu naświetlonego filmu na Ziemię. Między innymi ten plik PDF, liczący ponad 200 stron, zawierających wywiady z byłymi pilotami samolotów łapiących "wiadra" oraz mnóstwo zdjęć.

Krótki dokument przygotowany przez NRO (Narodowe Biuro Rozpoznania - od utworzenia w 1960 roku zarządza kosmicznym programem szpiegowskim USA), na temat ostatniego złapania "wiadra" w 1986 roku.

 
Więcej o: