Według Dyner, dni Alaksandra Łukaszenki są policzone. - Jednak ile ich zostało i w jakim stylu to się skończy, to trudno przewidzieć - uważa. Jej zdaniem są dwie najbardziej prawdopodobne ścieżki, którymi mogą podążyć wydarzenia. Nie ma wśród nich takiej, w której Łukaszenka niebawem sam zrezygnuje.
- To jest moim zdaniem najmniej prawdopodobnym scenariuszem. Wyraźnie zapowiedział, podczas poniedziałkowego wystąpienia w mińskich zakładach MZKT, że nigdy tego nie zrobi pod presją ulicy - mówi analityczka PISM.
Podczas tegoż wystąpienia powiedział jednak coś innego. Łukaszenka zaproponował zmiany konstytucyjne, potem ich zatwierdzenie w referendum, a finalnie kolejne wybory prezydenckie. Analityczka PISM zaznacza, że jeszcze trudno określić, czy to była szczera propozycja, czy jedynie zagrywka mająca na celu ostudzenie emocji i kupienie czasu. - Jednak myślę, że gdyby Łukaszenka przedstawił jakieś wyraźne ramy czasowe tego procesu i zadeklarował, że nie będzie startował w wyborach, które odbędą się na przykład za rok, to większość Białorusinów poprze takie rozwiązanie - uważa Dyner. I to byłaby pierwsza ścieżka rozwoju wydarzeń.
Drugi możliwy scenariusz jest taki, że nie zostaje stworzona realna perspektywa kontrolowanych zmian, wobec czego sytuacja na ulicach się zaostrza. Do protestów aktywnie włączają się robotnicy. - W samym Mińsku to kilkadziesiąt tysięcy ludzi, głównie mężczyzn i częściowo z sektora zbrojeniowego - zaznacza Dyner. W takiej sytuacji Łukaszenka może zdecydować się na próbę ostrej pacyfikacji. Jednak zdaniem Dyner, nie jest pewne, że ona uda. - Nie ma bowiem pewności, czy struktury siłowe murem stanęłyby za Łukaszenką, ryzykując swoją przyszłość w przypadku upadku prezydenta - mówi.
Jej zdaniem, nawet gdyby pacyfikacja się udała, to i tak byłaby rozwiązaniem krótkoterminowym. Białoruś jest w trudnej sytuacji gospodarczej, a Łukaszenka stracił większość swojego poparcia. Nie ma więc możliwości trwania na takich samych zasadach co dotychczas.
Dyner zaznacza, że jest jeszcze inny istotny czynnik - zagranica, czyli przede wszystkim Rosja. - Na razie Kreml zachowuje dystans, bo też i protesty zachowują dystans od tematyki zagranicznej. Nie są ani antyrosyjskie, ani prozachodnie - mówi analityczka. W jej ocenie rosyjska interwencja siłowa jest obecnie bardzo odległym prawdopodobieństwem, zwłaszcza że taki ruch zraziłby większość białoruskiego społeczeństwa. - Natomiast dzisiaj Białorusini widzą Rosję jako dobrego sąsiada - zaznacza. Nie jest więc wykluczone, że to Władimir Putin w pewnym momencie zacznie wywierać na Łukaszenkę presję, aby jednak odszedł.
Jedno jest więc pewne. Łukaszenka zniknie. Wcześniej czy później, ale proces już został zapoczątkowany. Obecna fala protestów jest zdecydowanie największa od czasów uzyskania przez Białoruś niepodległości. To reakcja na sfałszowane wybory prezydenckie z dziewiątego sierpnia. Według oficjalnych wyników Łukaszenka wygrał je, uzyskując ponad 80 procent głosów. Według nieoficjalnych szacunków przegrał je jednak zdecydowanie ze Swietłaną Cichanouską.
Reakcją na protesty były początkowo próby stłumienia ich siłą. Zginęło dwóch demonstrantów, setki zostały ranne a kilka tysięcy aresztowane. Wiele z tych ostatnich następnie torturowano. Cichanouska została zastraszona i zmuszona do wyjazdu z kraju. Użycie siły nie zdławiło jednak protestów. Rozlały się one na cały kraj i stopniowo przyłączają się do nich nowe grupy, dotychczas uznawane za oparcie reżimu. Między innymi robotnicy dużych państwowych fabryk czy media publiczne.
Nie ulega wątpliwości, że Łukaszenka stanął w obliczu największego kryzysu od objęcia władzy w 1994 roku. Stawka jest wysoka. Mimo tego, według Dyner, to co się będzie dalej działo w Białorusi, na pewno nie będzie powtórką wydarzeń na Ukrainie w 2013 i 2014 roku. - Białorusini to inny naród - stwierdza.