Impreza z okazji święta wojsk kolejowych była oficjalnym powodem, dla którego władze nie zgodziły się na czwartkowy wiec kandydatki na prezydentkę Białorusi Swiatłany Cichanouskiej. Jednak rządzący najwyraźniej nie przewidzieli reakcji Białorusinów. Na rządowym koncercie pojawili się jej zwolennicy, a z głośników poleciał nieoficjalny "hymn" opozycji. Odpowiedzialni za to technicy muzyczni stwierdzili, że sami "chcą zmiany", choć liczą się z konsekwencjami.
To pewna analogia do samej kandydatury Cichanouskiej, która startu w wyborach prezydenckich nie planowała. Kandydować chciał jej mąż, przedsiębiorca i antyrządowy bloger Siarhiej Cichanouski. Został jednak aresztowany. Ponieważ nie mógł przez to zarejestrować swojego komitetu wyborczego, zrobiła to jego żona.
W maju, gdy został aresztowany, był jedną z wielu osób, która zapowiadała konkurowanie przeciwko rządzącemu od 26 lat Aleksandrowi Łukaszence. Był kojarzony z krytycznego wobec władz bloga i spotkań z ludźmi. Jego aresztowanie, późniejsze wypuszczenie i kolejne aresztowanie przyciągnęło uwagę, w jego obronie odbyły się protesty.
W tym czasie kandydowanie uniemożliwiono także dwóm innym konkurentom Łukaszenki. Waleryj Cepkała, polityk i były doradca Łukaszenki, nie został zarejestrowany jako kandydat, ponieważ połowa zebranych przez niego podpisów miała być nieważna. Po tym wyjechał do Rosji. Były prezes banku Wiktar Babaryka, opisywany jako jeden z najpoważniejszych konkurentów prezydenta, także nie mógł zarejestrować kandydatury - został aresztowany.
Z kilkunastu kandydatów zostało pięcioro, którym udało się zarejestrować komitet wyborczy, w tym Łukaszenka i Cichanouska. Ta otrzymała mocne wsparcie. Na konferencji prasowej poparcie i wspólną walkę zadeklarowały Weronika Cepkała, żona niezarejestrowanego kandydata oraz Marija Kaliosnikowa ze sztabu wyborczego Babaryki.
Ich sojusz nazwano "triumwiratem przeciw Łukaszence". "Kilka miesięcy temu była gospodynią domową wychowującą dzieci . (...) Dziś przypadkowa kandydatka znajduje się na czele nowej, kobiecej fali w polityce, w której rosnąca liczba Białorusinów pokłada nadzieję na demokratyczne zmiany" - pisał portal Radia Wolna Europa. Media przypominały też wypowiedź Łukaszenki z maja, że "nasze społeczeństwo nie jest wystarczająco dojrzałe, by głosować na kobietę. Ponieważ w naszym kraju, zgodnie z konstytucją, prezydent ma silną władzę". Później próbował tłumaczyć, że "biedaczka załamałaby się" pod ciężarem konstytucyjnych obowiązków.
Cichanouska w ostatnich latach poświęciła się opiece nad dwójką dzieci. Ukończyła studia językoznawcze, w przeszłości była tłumaczką w organizacjach charytatywnych. Zapowiedziała, że jeśli zwycięży, po kilku miesiącach poda się do dymisji i zorganizuje wybory ponownie, już w pełni demokratyczne.
Spotkania Cichanouskiej zaczęły przyciągać coraz większe tłumy, a jej wiec w Mińsku pod koniec lipca był określany jako największy wiec polityczny w najnowszej historii Białorusi - pojawiło się na nim ponad 60 tys. osób. Jednak dalsza kampania spotykała się z coraz większymi przeszkodami, do tego pojawiła się sprawa zatrzymania "Wagnerowców", obywateli Rosji, którzy według białoruskich władz mieli planować ingerencję w wybory prezydenckie.
W opublikowanym tuż przed wyborami nagraniu wideo w mediach społecznościowych Ciechanouska stwierdziła m.in., że Białorusinów nie dzieli się na naród i urzędników, gdyż wszyscy są wielką rodziną. - Obecne władze są przeciwko prywatyzacji przedsiębiorstw, ale przy tym prywatyzowały cały kraj. Białorusini nie są własnością, a kraj nie powinien należeć do jednego człowieka - zaznaczyła.
W sobotę zatrzymano Maryę Maroz, szefową sztabu Ciechanouskiej, w związku z bliżej niesprecyzowanym postępowaniem administracyjnym. Proces zaplanowano na poniedziałek, już po wyborach.
Poza Cichanouską w wyborach startują również inni politycy opozycyjni - była posłanka Izby Reprezentantów Hanna Anatoleuna Kanapacka, współprzewodniczący ruchu społecznego "Mów prawdę!" Andrej Uładzimirawicz Dzmitryjeu i przewodniczący partii "Białoruska Socjaldemokratyczna Hramada" Siarhiej Uładzimirawicz Czeraczeń.
Z czerwcowego sondażu przeprowadzonego przez Instytut Socjologii Narodowej Akademii Nauk Białorusi oraz Białoruski Instytut Studiów Strategicznych wynikało, że największym poparciem wśród respondentów cieszył się Wiktar Babaryka (58,2 proc.), na drugim miejscu znalazła się Swietłana Cichanouska (20,4 proc.), a na trzecim Waleryj Cepkała - 15,7 proc. Białoruski prezydent wylądował na czwartej lokacie z poparciem na poziomie... 3,8 proc. Narodowe media twierdzą jednak, że Łukaszenkę popiera nawet ponad 70 proc. obywateli.
- Trzy proc., które pojawiło się w jednym z sondaży internetowych, jest nierealne. Jest duża grupa ludzi mieszkających na wsi, którzy nie korzystają z internetu i oglądają tylko telewizję państwową, gdzie pokazują pozytywnie wyłącznie Łukaszenkę, a jego oponentów w negatywnym świetle. Myślę, że realny poziom poparcia dla niego to 8-9 proc. - ocenił w rozmowie z Belsat.eu Waleryj Cepkała.
Niskie poparcie i oczekiwanie na zmianę nie jest zaskoczeniem, jeśli spojrzy się szerzej na sytuację na Białorusi. Wielu obywateli boryka się z problemami finansowymi, niskimi wynagrodzeniami przy jednocześnie rosnących cenach. Średnia pensja wynosi tam obecnie ok. 500 dolarów, przy czym często nie przekracza nawet 300.
Sam Łukaszenka próbował zawalczyć o poparcie wśród Białorusinów poprzez wzbudzanie strachu. Ostrzegał, że zarówno Rosja, jaki i zachodnie kraje zamierzają ingerować w przebieg wyborów i destabilizować państwo. W sierpniowym orędziu twierdził, że siły zagraniczne planują "kolorową rewolucję". Straszył również tym, że opozycja doprowadzi do powrotu "złych lat dziewięćdziesiątych", kojarzących się z kryzysem gospodarczym, chaosem i wysoką przestępczością.
Choć właściwy dzień wyborów został wyznaczony na niedzielę 9 sierpnia, zgodnie z miejscową ordynacją wyborczą chętni mogli głosować już pięć dni wcześniej. Według oficjalnych przekazów głosowanie przedterminowe jest organizowane po to, aby mogły oddać swój głos te osoby, którzy nie mogą głosować w dniu właściwych wyborów. Z danych władz wynika, w ciągu czterech dni głos oddała niemal jedna trzecia uprawnionych.
- Ludzie idą głosować dostojnie, pięknie, nikomu nie przeszkadzają. Głosują teraz, gdyż w dni wolne od pracy ktoś zechce pojechać na daczę lub w inne miejsce, jak to bywa zwykle - komentował w czwartek Aleksander Łukaszenka.
Tymczasem białoruska opozycja już od lat apeluje o zaprzestanie organizowania głosowań przedterminowych w obawie przed fałszerstwami wyborczymi. Wskazywano m.in., że dochodzi do manipulacji i zawyżania frekwencji w protokołach, a w urnach znajdowało się niejednokrotnie za dużo kart.
Co więcej, nawet jeśli działacze opozycyjni obserwują przebieg głosowania w ciągu dnia, to już w nocy urny nie są przez nikogo strzeżone. - Nie wiemy, co do nich trafia - mówiła wprost w rozmowie z Radiem Wolna Europa aktywistka opozycyjna Olga Kowalkowa.
Również po ubiegłorocznych wyborach parlamentarnych obserwatorzy OBWE alarmowali, że zaobserwowano niższą frekwencję od tej, która była raportowana oficjalnie. W tym roku Biuro Instytucji Demokratycznych i Praw Człowieka OBWE po raz pierwszy od 2001 r. nie będzie monitorować przebiegu białoruskiego głosowania ze względu na brak zaproszenia ze strony tamtejszych władz. Wyborom będą się za to przypatrywać obserwatorzy niezależni.
Nikt chyba nie ma złudzeń, że niedzielne głosowanie przyniesie jakikolwiek przełom. Wyniki zostaną podane po kilku dniach i wszystko wskazuje na to, że Łukaszenkę czeka siódma kadencja w roli prezydenta. Jednocześnie oficjalne dane odnośnie do wyniku Cichanouskiej najprawdopodobniej będą po prostu drastycznie zaniżone.
- W niedzielę nic na Białorusi się nie zmieni, może jestem złym prorokiem, ale uważam, że oficjalna komisja wyborcza ogłosi jej wynik na najwyżej 3, 5, 9 procent głosów wyborców - ocenił w rozmowie ze Sławomirem Sierakowskim z "Krytyki Politycznej" Walery Bułhakau, białoruski wydawca, publicysta, działacz społeczny. Dodał, że niedzielne wybory "na sto procent" będą sfałszowane i najpewniej wywołają uliczne protesty.
Nie widzę jednak w tej chwili przesłanek, by te protesty zdołały obalić reżim. Co do tego jest potrzebne? To musiałoby trwać na przykład trzy miesiące, tak by przestrzeń publiczna w centrach miast została zdominowana przez opozycję, by społeczeństwo miało chęć i wolę walczyć dalej – kompletnie inna musi być energia w narodzie. Być może… Cuda się zdarzają. Być może zobaczymy taki cud, ale obalenie reżimu Łukaszenki może się udać dopiero po długiej, kilkumiesięcznej akcji pokojowej
- zaznaczył.
Kamil Kłysiński z Ośrodka Studiów Wschodnich także nie ma wątpliwości, że przeforsowaniu kolejnego zwycięstwa Łukaszenki "nic nie zagraża", a "ryzyko obalenia reżimu jest dość niskie".
"Wciąż brakuje jednoznacznych oznak rewolucyjnych nastrojów w społeczeństwie. Obserwowane w tej kampanii pozbawione liderów, spontaniczne protesty (związane głównie z represjami wobec najbardziej popularnego Babaryki) wygasały po kilku dniach na skutek działań sił porządkowych" - czytamy w analizie politologa.