Najnowszym powodem do dyskusji na ten temat jest rzekoma decyzja prezydenta Trumpa, opisana przez amerykańskie media w minionym tygodniu. Według nieoficjalnych informacji, do września Pentagon ma wycofać z Niemiec 9,5 tysiąca żołnierzy z 34,5 tysiąca stacjonujących tam obecnie. Część ma trafić do innych państw europejskich, w tym być może Polski, a część wrócić do USA.
Na razie powyższej informacji nie potwierdziły oficjalnie Biały Dom, Pentagon czy Berlin. Źródłem są anonimowi informatorzy dzienników "Washington Post" i "Wall Street Journal". Nikt im jednak nie zaprzeczył. Padły jedynie słowa, że "obecnie w tej sprawie nie będzie komentarza".
Na doniesienia zza oceanu zareagowali od razu Niemcy. Dopytywana w poniedziałek przez dziennikarzy szefowa ministerstwa obrony Annegret Kramp-Karrenbauer, odmówiła komentarza. Stwierdziła, że oficjalnie nie otrzymała żadnych tego rodzaju informacji z Waszyngtonu i nie będzie się odnosić do nieoficjalnych doniesień medialnych.
Szef niemieckiego MSZ Heiko Mass zareagował podobnie. Dopytywany o potencjalne wycofanie części amerykańskich wojsk stwierdził, że jeśli Berlin otrzyma taką informację, to przyjmie ją do wiadomości. Dodał, że mająca wiele dekad bliska i dobra współpraca Niemiec oraz USA, stała się "skomplikowana" po dojściu do władzy Donalda Trumpa.
Na doniesienia zza oceanu zareagowali też przedstawiciele partii Die Linke, czyli lewicy, którzy tradycyjnie są przeciwni obecności wojska USA w Niemczech. - Wycofanie amerykańskich żołnierzy wraz z bronią jądrową, dodatkowo uwolniłoby nasze wojsko od udziału w programie współpracy jądrowej i konieczności planowanego zakupu nowych bombowców produkowanych w USA - stwierdziła Sevim Dagdelen, rzeczniczka ds. wojskowych partii Die Linke.
W maju przeciw obecności amerykańskiej broni jądrowej w Niemczech wypowiedział się również przewodniczący socjaldemokratów w Bundestagu, którzy razem z chadekami tworzą obecną koalicję rządową. Rolf Muetzenich stwierdził, że nie zwiększa ona bezpieczeństwa Niemców, ale wręcz przeciwnie. Jak tłumaczył później, Niemcy w obecnym układzie ponoszą koszty obecności amerykańskiej broni jądrowej, nie tylko finansowe, ale nie mają żadnego wpływu na to, w jaki sposób Amerykanie mogą chcieć jej użyć.
Zaznaczył jednak, że nie jest zwolennikiem nagłego usunięcia amerykańskich bomb z baz w Niemczech. Chciałby natomiast, żeby to się stało w ramach międzynarodowych porozumień rozbrojeniowych. To ostatnie jest szczególnie istotne. Poza Die Linke żadna istotna siła polityczna w Niemczech nie wysuwa jednoznacznego postulatu usunięcia amerykańskiej broni jądrowej z kraju. Sprzeciw wobec jej obecności jest w niemieckim społeczeństwie od zimnej wojny, ale nigdy nie przełożył się na jakieś oficjalne działania władz.
Na tą dość stonowaną wypowiedź Muetzenicha, w bardzo ciekawy sposób zareagowała jednak ambasador USA w Polsce, Georgette Mosbacher. - Jeśli Niemcy chcą zmniejszyć potencjał nuklearny i osłabić NATO, to być może Polska, która rzetelnie wywiązuje się ze swoich zobowiązań, rozumie ryzyka i leży na wschodniej flance NATO, mogłaby przyjąć ten potencjał u siebie - napisała na Twitterze.
Od wypowiedzi pani ambasador, do faktycznych decyzji w tak delikatnej sprawie, jest jednak bardzo daleko.
W Niemczech znajduje się prawdopodobnie około 20 taktycznych bomb termojądrowych B61, przenoszonych i zrzucanych przez samoloty. Moc ich eksplozji jest regulowana, od równoważności kilkuset ton trotylu, do 400 000 ton, czyli mocy bomby z Hiroszimy razy 26. Wszystkie są w jednej bazie, Buechel, na zachodzie kraju. Pozostają pod ochroną i kontrolą Amerykanów. Bomby znajdują się w specjalnych wysuwanych magazynach pod posadzkami schronohangarów (wykonane z betonu, wzmocnione schrony dla zazwyczaj jednego samolotu). W razie potrzeby są wysuwane i montowane na samolotach stojących tuż obok. Niemcy utrzymują w bazie bombowce Panavia Tornado, specjalnie przystosowane do wykonywania uderzeń jądrowych.
Film promocyjny Sandia National Laboratories, zajmujących się obecnie modernizacją bomb B61 do standardu B61-12. Widać je na wielu ujęciach.
Z tymi ostatnim Niemcy mają problem. Są już stare i wymagają wymiany w najbliższych latach. Ich następcy muszą być jednak przystosowani do przenoszenia i zrzutu amerykańskich bomb jądrowych, a nie jest to prosta sprawa. Niemcy chcieliby bowiem idealnie kupić większą partię maszyn, też do innych zadań, w celu wymiany najstarszych myśliwców Eurofighter. Poważnie rozważano zakup F-35, lub przeprowadzenie procesu modyfikacji europejskich maszyn pod wymagania amerykańskiej broni jądrowej. Ostatecznie wybrano jednak inną opcję. Kupione zostaną Eurofightery oraz amerykańskie F/A-18 Super Hornet. To są wspomniane przez polityczkę lewicy "bombowce produkowane w USA".
Taka decyzja wywołała jednak wiele kontrowersji w Niemczech, ponieważ de facto państwo niemieckie kupuje specjalnie takie samoloty z USA, aby mogły przenosić bomby z USA. Nad którymi Niemcy nie mają praktycznie żadnej kontroli.
Amerykańska broń jądrowa jest w Niemczech na mocy sojuszniczego porozumienia "Nuclear sharing", sięgającego korzeniami lat 50. W jego ramach Amerykanie udostępniają sojusznikom swoją broń jądrową, a ci utrzymują siły zdolne jej użyć. Do samego końca pozostaje jednak pod pełną kontrolą USA i to Waszyngton decyduje, czy i kiedy jej użyć. Pozostałe państwa formalnie współuczestniczą w planowaniu jej użycia. Tego rodzaju rozwiązanie miało na celu dodatkowe scementowanie NATO, oraz pewne odciążenie sił USA, przez przeniesienie zadań na sojuszników.
Poza Niemcami, amerykańska broń jądrowa jest jeszcze w Belgii, Holandii, Turcji i Włoszech. Czy w ogóle jest realne, aby Polska dołączyła do tej listy?
Cztery schronohangary w bazie Buechel, prawdopodobnie mieszczące schowki z bronią jądrową. Są wyraźnie wydzielone z reszty kompleksu i otoczone dodatkowym ogrodzeniem Fot. Google Maps
Dotychczas oficjalnie polskie władze temu tylko zaprzeczały. W 2015 roku po dwuznacznej wypowiedzi wiceszefa MON Tomasza Szatkowskiego, ministerstwo oficjalnie zapewniło, że nie są prowadzone żadne prace nad przystąpieniem do programu Nuclear Sharing. W lutym 2019 roku, kiedy niemiecki dziennik "Der Spiegel" twierdził, iż w wywiadzie szef MSZ Jacek Czaputowicz jednoznacznie wypowiedział się za obecnością amerykańskiej broni jądrowej w Polsce, ministerstwo zdecydowanie temu zaprzeczało. Twierdzono, że minister powiedział: "zupełnie sobie tego nie życzymy".
Nawet gdybyśmy się o to starali, to jest bardziej niż prawdopodobne, że wiele państw NATO byłoby przeciwne takiemu ruchowi. Przeniesienie broni jądrowej do Polski, tuż pod granicę Rosji, miałoby bardzo wymowne przesłanie. Już samo rozmieszczenie, choć tymczasowe, wojsk sojuszniczych w naszym kraju, wywoływało kontrowersje. Co więcej, NATO w 1997 roku zobowiązało się wobec Rosji, że nie przeniesie broni jądrowej na terytorium przyszłych nowych państw członkowskich.
Moskwa na pewno zareagowałaby na taki ruch wyjątkowo nerwowo. Po majowej wypowiedzi Mosbacher jeden z rosyjskich parlamentarzystów twierdził, że byłoby to równoznaczne z drugim kryzysem kubańskim z 1962 roku, kiedy świat stanął na krawędzi wojny jądrowej, po rozmieszczeniu radzieckich rakiet balistycznych na Kubie, tuż pod bokiem USA.
Przenoszenie broni jądrowej do Polski oznaczałoby więc najpewniej duże napięcia w NATO. W obecnych realiach wielu sojuszników nie byłoby zainteresowanych dalszym antagonizowaniem Rosji.
Niezależnie od tego, można sobie wyobrazić, że opór sojuszników uda się załagodzić a Rosję zignorować, ponieważ po jej agresji na Ukrainę niewielu zostało polityków dających wiarę deklaracjom Kremla o jego przywiązaniu do pokojowych metod rozwiązywania sporów. Wówczas pozostaje jednak pytanie, po co Amerykanie mieliby chcieć przenosić broń jądrową do Polski?
Obecnie wszystkie jej miejsca składowania w Europie znajdują się daleko od granic Rosji. Większość około tysiąca kilometrów, czyli poza zasięgiem mogących posłużyć do szybkiego, zaskakującego ataku rakiet balistycznych Iskander. Oczywiście pozostają w zasięgu innych systemów rakietowych, ale takich, które łatwiej odpowiednio wcześnie wykryć i zawczasu poderwać w powietrze samoloty z bombami. Przeniesienie ich do baz w Polsce umieściłoby je w zasięgu iskanderów, podnosząc ryzyko ich zniszczenia jeszcze na ziemi.
Co więcej polskie wojsko nie ma samolotów zdolnych przenosić bomby B61. F-16 mogą być do tego celu dostosowane, ale nie ma żadnych informacji, aby polskie były. Koszty modyfikacji najprawdopodobniej musielibyśmy ponieść my. Nawet gdybyśmy to zrobili, to liczba naszych F-16 się nie zwiększy. Nawet kiedy za dekadę przylecą wszystkie F-35, które też można przystosować do przenoszenia B61, to nadal nowoczesnych i względnie nowoczesnych samolotów bojowych będzie 80. Nie tak dużo jak na szereg zadań związanych z obroną kraju wielkości Polski. Uwiązanie kilkunastu, lub nawet więcej z nich, do misji jądrowej, byłoby dużym obciążeniem.
Pomijając aspekty militarne, politycznie Amerykanie nigdy nie wyrażali zainteresowania żadnymi przenosinami. W kwestiach broni jądrowej Waszyngton jest bardzo, ale to bardzo zachowawczy i tajemniczy. Skład bomb B61 jest utrzymywany w tureckiej bazie Incirlik pomimo złych relacji (jak na sojuszników w NATO) z władzami Turcji. Grecy musieli wręcz zmusić Amerykanów do zabrania ładunków ze swojego terytorium, wycofując ze służby na przełomie wieków samoloty zdolne do ich przenoszenia i kupując nie przystosowane do tego F-16. Choć według nieoficjalnych informacji Waszyngton sugerował, aby cześć ich odpowiednio zmodyfikować. Grecy mieli odmówić argumentując, że będą mieli ich za mało, aby część uwiązać do misji jądrowej.
Przenosząc broń jądrową do Polski Amerykanie mieliby więc niewiele do zyskania. Co więcej wywołali by duże napięcia w NATO, choć program Nuclear Sharing u swojej podstawy ma na celu wzmacnianie więzi w Sojuszu. W obecnej sytuacji taki ruch jest więc bardzo mało prawdopodobny. Należy raczej do dziedziny "political fiction".