PROF. ZBIGNIEW LEWICKI*: Tutaj przede wszystkim chodzi o konflikt białych i czarnych Amerykanów, to konflikt rasowy. Rozruchy dotyczące Amerykanów pochodzenia azjatyckiego czy nawet latynoskiego w historii właściwie nie występowały. Tego typu konflikty są stałym elementem amerykańskiego życia społeczno-politycznego. Były, są i wciąż będą, bo chociaż Amerykanie dokonali ogromnego postępu w ograniczaniu rasizmu, to pełnego sukcesu nie odnieśli. W związku z tym co pewien czas napięcie między ludnością białą i czarną sięga zenitu, wybucha i efekty tego obserwujemy na ulicach amerykańskich miast. Tak jest właśnie teraz.
To była tylko iskra, która wywołała pożar. Przy całym szacunku dla ofiary tego policyjnego zabójstwa, to nie jest wydarzenie, które powinno wzbudzić tego typu reakcje.
Bo mamy dwa zjawiska, które się na siebie nakładają. Pierwsze jest bardzo oczywiste - chodzi o dramatyczną zapaść amerykańskiej gospodarki. Trzy miesiące temu gospodarka Stanów Zjednoczonych kwitła - bezrobocie było minimalne, PKB rosło, ludziom żyło się dostatnio. Nagle to się zmieniło. Sama zmiana tego stanu rzeczy nie jest niczym nadzwyczajnym, bo w gospodarce zdarza się z grubsza raz na 20 lat. Niemniej tutaj efekt znacząco wzmocniły opinie polityków i ekonomistów, którzy powiedzieli Amerykanom: nie liczcie, że sytuacja zmieni się na lepsze; dobrze już było. To jest ta wielka zmiana wobec wcześniejszych kryzysów gospodarczych. Przedtem można było uważać: dzisiaj pracę straciłem, ale jutro ją odzyskam, a w międzyczasie będę na bezrobociu, na którym zasiłek jest całkiem przyzwoity. Teraz jest niepewność jutra. Wśród ludzi jest wyczuwalny strach, co dalej, z czego będą żyć, jaka czeka ich przyszłość. To rodzi olbrzymie napięcie społeczne.
Dokładnie tak, to jest ten drugi czynnik. Sytuację wykorzystały skrajnie lewicowe (Antifa) i skrajnie prawicowe (Boogaloo) grupy, które dążą do wywrócenia struktury społecznej i struktury państwa. Nie chodzi im o obronę uciśnionych czy oddanie czci mężczyźnie zabitemu przez policję, tylko o zniszczenie państwa.
Żeby zacytować Hamleta: słowa, słowa, słowa. Trump nie może użyć wojska na terenie kraju, jeżeli nie ma do czynienia z otwartą rebelią, a tutaj nie ma o tym mowy. To przepis jeszcze z XIX wieku. Pomijając wojnę secesyjną, amerykańskie wojsko na terenie kraju zostało użyte tylko raz i było to w latach 50. XX wieku w celu umożliwienia czarnym dzieciom uczęszczania do "białej" szkoły. Jednak nawet wówczas wojsko po prostu było obecne, nie podjęło żadnych działań. Niemniej i tak była to absolutnie wyjątkowa sytuacja. Dlatego jestem przekonany, że wojsko nie zostanie wyprowadzone na ulice. Ale to nie przeszkadza Trumpowi zgrywać w tej sytuacji twardziela dla celów kampanijnych.
Wychodzi głównie w sferze werbalnej, w której przedstawia siebie jako twardego szeryfa, a Demokratów jako nieudolnych mięczaków. Niemniej spotyka się z uznaniem dużej liczby Amerykanów, którzy wcale tych rozruchów nie popierają. Zaznaczmy: to, co widzimy na ulicach amerykańskich miast, nie jest ruchem ogólnospołecznym. Gdy w latach 60. XX wieku działały ruchy obywatelskie na rzecz równouprawnienia Afroamerykanów, angażowały się w to miliony osób. Na wiecu Martina Luthera Kinga w Waszyngtonie było wówczas około miliona ludzi. Tamte ruchy były masowe, obejmowały całe społeczeństwo. To, co widzimy dzisiaj, takiego charakteru nie ma.
Mówiąc w pewnym uproszczeniu, mamy dwie różne grupy. Z jednej strony są ci, którzy wychodzą na ulice za dnia - to biali obywatele, którzy mają ogromne wyrzuty sumienia, oraz czarni obywatele, którzy mają dosyć przemocy policji. Chcą to zademonstrować i mają do tego pełne prawo. Niestety pod nich "podczepili się" szabrownicy, kryminaliści i zwykłe szumowiny, które opanowują amerykańskie ulice, kiedy zapada zmrok. Okradają sklepy, niszczą restauracje, palą samochody, wdają się w uliczne walki ze służbami porządkowymi. Im jest wszystko jedno, jak nazywała się ofiara, czego dotyczy sprawa, przeciwko komu występują. Chodzi im tylko o to, żeby się obłowić, a jeszcze innym - żeby wywoływać chaos i anarchię.
Absolutnie nie, to nie są lata 60. XX wieku. Napięcia przedłużyły się dodatkowo ze względu na długie, aż sześciodniowe, uroczystości pogrzebowe i żałobne George'a Floyd'a, które odbywają się w trzech różnych miastach. Później sytuacja się uspokoi i minie, bo - przepraszam, że użyję takiego sformułowania - powód tych zamieszek jest trywialny.
Oczywiście popełniono zbrodnię, a winni muszą zostać ujęci, osądzeni i ukarani. Co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości. Niemniej to nie jest sprawa systemowa, która naruszałaby fundamenty funkcjonowania państwa czy społeczeństwa.
Wszystkie kraje mają problem z brutalnością policji. Stany Zjednoczone, Francja, my... Do policji nie idą przecież aniołki. Funkcjonariusze raz zachowują się zgodnie z przepisami, a innym razem ich ponosi, bo są zdenerwowani, bo pełnili służbę w nocy, bo obrzucono ich kamieniami i wyzwiskami. A niektórzy po prostu są zwykłymi rasistami, bo to też się zdarza i policja nie jest tu żadnym wyjątkiem. W każdym kraju policja ma tendencje do używania siły, które często przeradzają się w nadużywanie siły.
Te protesty umocnią Trumpa jako twardego szeryfa, niezłomnego szefa państwa. Ale o wyniku jesiennych wyborów w Stanach Zjednoczonych nie zdecydują trwające właśnie zamieszki, tylko stan amerykańskiej gospodarki. Jeśli gospodarka, która kilka miesięcy temu była w świetnym stanie, odbuduje się do jesieni, to Trump wygra. Jeśli się nie odbuduje, to będzie mu niezmiernie ciężko o reelekcję. Wyborcy głosują portfelem, a kiedy gospodarka jest w fatalnym stanie, to szukają kogoś innego. Ten inny może nawet nie być lepszy. Ważne, że jest inny.
Biden nie ma planu, nie porywa tłumów, nie jest wspaniałym przywódcą, który mówi, że będzie lepiej, a miliony mu wierzą. Jest nijaki i czeka, aż Trump sam padnie pod ciężarem swoich błędów czy niesprzyjających okoliczności. Dlatego zadecyduje gospodarka.
Trump wychodził obronną ręką z rozmaitych podejrzanych sytuacji właśnie dlatego, że za jego kadencji gospodarka rosła, bezrobocie praktycznie znikło, a poziom życia Amerykanów się poprawił. To nawet nie była jego zasługa, ale w polityce mamy zjawisko personalizacji sukcesów i porażek, więc Trump jako urzędujący prezydent musiał stać się twarzą tego sukcesu. Kiedy gospodarka upadnie, Trump momentalnie przestanie być odporny na wpadki, skandale i kryzysy. Wtedy stanie się twarzą klęski, a to będzie jego koniec.
Oni może mu to wybaczą, ale żeby wygrać wybory prezydenckie zawsze potrzeba nieco więcej niż własnego elektoratu. Trzeba zmobilizować niezdecydowanych, przeciągnąć na swoją stronę elektorat "swingujący", a jeśli się uda, to nawet wyborców kontrkandydata. To musi być szeroki front. Jeśli Ameryka wpadnie w głęboką recesję, Trump usłyszy od wyborców: sorry, ale nie mam pracy, to Twoja wina. I będzie musiał zapłacić za to głową.
* prof. Zbigniew Lewicki - politolog, amerykanista i anglista; profesor nadzwyczajny Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego; kierownik Katedry Amerykanistyki Instytutu Prawa Międzynarodowego, Unii Europejskiej i Stosunków Międzynarodowych UKSW; w przeszłości kierował Ośrodkiem Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego; specjalizuje się w naukach o polityce i stosunkach międzynarodowych; w latach 70. i 80. zajmował się badaniami nad literaturą i kulturą Stanów Zjednoczonych; był stypendystą American Council of Learned Societies, Woodrow Wilson International Center for Scholars, The Huntington Library oraz Winterthur Library; wykładał na wielu amerykańskich uczelniach wyższych; autor licznych książek i artykułów naukowych poświęconych polityce Stanów Zjednoczonych