Sama historia zestrzelenia samolotu szpiegowskiego U-2 pilotowanego przez Powersa jest dobrze znana. Do incydentu doszło pierwszego maja 1960 roku w pobliżu miasta Swiedłowsk (dzisiaj Jekaterynburg). Powers przeżył zestrzelenie i dostał się do niewoli. Urządzono mu pokazowy proces, a szczątki jego samolotu pokazano tłumom. ZSRR triumfował. USA były upokorzone.
Jakiekolwiek nadzieje na odprężenie pomiędzy mocarstwami zostały pogrążone, zaczął się nowy epizod intensywnej rywalizacji w ramach zimnej wojny. Trzy lata później świat stanął na krawędzi wojny jądrowej z powodu kryzysu kubańskiego.
Zagraniczni dyplomaci oglądają szczątki U-2 zestrzelonego opodal Swierdłowska ?. ??????/RIAN, Wikipedia CC BY-SA 3.0
To wszystko samo w sobie jest ciekawą historią, jednak opowiedzianą już wielokrotnie. Sam ją dobrze pamiętam jeszcze z czasów podstawówki, kiedy zaczytywałem się w "Sensacjach XX wieku" Bogusława Wołoszańskiego. W opowieści o tych wydarzeniach pomija się jednak jeden bardzo ciekawy aspekt, czyli jak właściwie radzieckiemu wojsku udało się zestrzelić U-2. Zazwyczaj jest to opisywane stwierdzeniem w rodzaju "użyto nowej rakiety przeciwlotniczej S-75".
Tylko dlaczego Amerykanie dali się tak zaskoczyć? Otóż nie docenili determinacji i gigantycznego wysiłku, jaki w ZSRR włożono w rozwój rakiet przeciwlotniczych. Wówczas jeszcze nowej i rewolucyjnej broni. Jednocześnie przecenili możliwości swoich samolotów, które były świetne, ale nie dość.
CIA wiedziało o istnieniu baterii dowodzonej przez majora Woronowa. Jej rozmieszczenie mieli zauważyć agenci wchodzący w skład świty wiceprezydenta Richarda Nixona, który w 1959 roku odwiedził ZSRR i między innymi Swierdłowsk.
Trasę lotu U-2 Powersa zaplanowano tak, aby minąć ją w odległości uznawanej za bezpieczną. Amerykanie mieli jednak nieaktualne dane wywiadowcze. Rakiety systemu S-75 w poprzednich latach intensywnie modernizowano, koncentrując się głównie na zwiększeniu wysokości, na jaką mogą dotrzeć. Chciano za wszelką cenę dosięgnąć samolotów szpiegowskich Amerykanów, którzy do tej pory bezkarnie latali nad ZSRR fotografując największe tajemnice.
No i się udało. Łącznie dekada wyjątkowo intensywnych prac nad nowymi rakietami się opłaciła. Według części rosyjskich źródeł skala przedsięwzięcia była porównywalna z programem atomowym z lat 40. Nie szczędzono niczego.
Determinacja i skala mobilizacji zasobów państwa nie może jednak dziwić, kiedy się poczyta o początkach intensywnych prac nad nowymi rakietami przeciwlotniczymi. Radziecki przemysł zbrojeniowy początkowo próbował wykorzystać osiągnięcia niemieckie. Konkretnie nigdy nie ukończoną rakietę przeciwlotniczą Wasserfall. Z zajętych terenów III Rzeszy wywieziono kogo i co tylko się dało, co miało jakiś związek z pracami nad nią. Na bazie tego stworzono radziecką kopię R-101 i starano się ją dopracować na tyle, aby nadawała się do użycia.
Pomimo czterech lat prac w 1950 roku było ewidentne, że na bazie niemieckich założeń nie da się stworzyć działającej broni. Rakiety notorycznie zawodziły podczas testów a lista koniecznych poprawek ciągle się wydłużała. Tymczasem na Kremlu rósł strach przed amerykańskim lotnictwem strategicznym, które było szybko rozbudowywane. Otrzymywało nowe bombowce odrzutowe i już seryjnie produkowane bomby jądrowe. Gdyby choć kilka przedarło się nad Moskwę, straty byłyby ogromne. Stawało się ewidentne, że klasyczna obrona przeciwlotnicza wyposażona w działa i myśliwce nie będzie w stanie temu zapobiec.
Ostatecznie zapadła decyzja o zaczęciu od "czystej kartki". Po naradach na najwyższym szczeblu w sierpniu 1950 roku wydano postanowienie o budowie systemu przeciwlotniczego do obrony Moskwy. Stalin na wstępie "zmotywował" jego twórców oświadczając, że broń ma być gotowa w ciągu roku. Było to absolutnie nierealne, ale w tych czasach nikt nie śmiał dyskutować.
Dodatkową motywację zapewniał Ławrentij Beria (niesławny szef radzieckiej bezpieki w latach 1938-53), który objął nadzorem całe przedsięwzięcie. Nadano mu taką samą rangę jak niedawno ukończonym powodzeniem pracom nad bombą atomową i w podobny sposób zorganizowano. Wszędzie na stanowiska kierowników-nadzorców wyznaczono oficerów bezpieki. Dodatkowo w specjalnie utworzonym biurze konstrukcyjnym KB-1 na stanowisku kierowniczym znalazł się syn Berii, Sergiej. Faktycznym szefem merytorycznym programu został Paweł Kuksenko. To od ich nazwisk wzięła się pierwsza nazwa ściśle tajnego programu "BerKut", czyli po rosyjsku orzeł złoty (po polsku orzeł przedni).
Skala przedsięwzięcia była monumentalna. Startując od zera w ekspresowym tempie stworzyć coś, czego nie stworzył jeszcze nikt. Kreml domagał się, żeby system był w stanie obronić Moskwę przed zmasowanym nalotem nawet tysiąca bombowców nadlatujących ze wszystkich kierunków. Żaden nie mógł się przedrzeć. Żeby w ogóle było to realne, trzeba było stworzyć system zdolny naprowadzać na raz wiele rakiet na wiele różnych celów (fachowa nazwa to wielokanałowy, od kanałów naprowadzania). Inaczej trzeba by postawić nierealną liczbę radarów, centrów dowodzenia i wyrzutni.
Pomimo poważnego zacofania radzieckiego przemysłu elektronicznego udało się stworzyć odpowiedni system naprowadzania oparty o radar B-200, zdolny śledzić na raz 20 celów i naprowadzać na nie 20 rakiet. Równolegle wykorzystując doświadczenia z prac nad niemiecką rakietą Wasserfall udało się szybko stworzyć radziecką rakietę W-300, która działała jak powinna. Tempo prac było imponujące. Już w październiku 1951 roku działała eksperymentalna stacja B-200. Rok później rozpoczęto pierwsze próby całego systemu Berkut. 26 kwietnia 1953 roku w pierwszej próbie zestrzelono samolot-cel. Minęły mniej niż trzy lata od uchwały o rozpoczęciu prac.
W tym czasie trwały już wielkie prace budowlane wokół Moskwy, prowadzone głównie siłami więźniów skierowanych do tego zadania przez bezpiekę Berii. Zaczęto je w 1950 roku a zakończono pięć lat później. Z racji na ograniczenia ówczesnej technologii cały system musiał być stacjonarny. Powstało łącznie 56 pozycji zawierających wyrzutnie i system B-200. Każda pozycja była organizacyjnie pułkiem i miała łącznie 60 wyrzutni. Oznaczało to, że w pełnej gotowości mogło być jednocześnie do 3360 rakiet. Dodatkowy zapas znajdował się w siedmiu dużych arsenałach, które miały szybko dostarczać nowe pociski w miejsce tych wystrzelonych. Łącznie wokół Moskwy na wyrzutniach i w magazynach było ponad 12 tysięcy pocisków systemu Berkut. Skala iście radziecka.
Dodatkowo na potrzeby całego systemu zbudowano sieć betonowych dróg wokół Moskwy, które są używane do dzisiaj. Powstał też szereg osiedli wojskowych dla obsługi liczącej wiele tysięcy ludzi. Nie wiadomo jakie środki pochłonęło stworzenie całego systemu. Sama budowa dróg miała zużyć równowartość rocznej produkcji betonu w całym ZSRR. Musiało to być jedno z najkosztowniejszych przedsięwzięć w zimnowojennej historii tego kraju, ponieważ jest notorycznie porównywane z programem atomowym.
Bardzo szczegółowy opis systemu S-25 można przeczytać po polsku na tej stronie, prowadzonej przez byłego przeciwlotnika, pułkownika Zbigniewa Przęzaka. W tym bardzo ciekawe grafiki i linki do zdjęć pozostałości infrastruktury. Cała strona jest warta polecenia.
Choć system S-25 bronił Moskwy, po modernizacjach, aż do połowy lat 80., to jeszcze zanim go ukończono zaczęto myśleć nad wersją rozwojową. Wojsko chciało czegoś o mniej monumentalnej skali, bardziej praktycznego i mobilnego. Prace zaczęto w 1952 roku. Dwa lata później zaczęto próby nowego pocisku nazwanego W-750. Po kolejnych trzech latach wojsko dostało nowy system S-75 Dźwina. Miał wiele elementów wspólnych z S-25. Między innymi większą część rakiety. Nowy system miał nieco mniejsze możliwości, ale w zamian był znacznie bardziej praktyczny, bo i tańszy i mobilny.
W efekcie S-25 pozostał w znacznej mierze nieznany poza ZSRR. Nawet w Rosji jest na jego temat stosunkowo mało publikacji i dostępnych zdjęć czy nagrań. Powstał w ścisłej tajemnicy i był potem utrzymywany w tajemnicy, ukryty w lasach wokół Moskwy. Nigdy nie został użyty bojowo i w ogóle jego wartość jest dyskusyjna. Był gigantyczną inwestycją służącą do obrony tylko jednego miasta. Owszem bardzo ważnego, ale jednego.
S-75 jest przeciwieństwem, globalnym celebrytą światka wojskowości, ponieważ był masowo eksportowany i używany w szeregu lokalnych konfliktów przeciw Amerykanom (zwłaszcza w Wietnamie) czy Izraelczykom. Jego pierwszym krokiem do sławy było jednak zestrzelenie Powersa 70 lat temu.
Co ciekawe trafienie U-2 opodal Swierdłowska nie było pierwszym sukcesem S-75. Pół roku wcześniej w ścisłej tajemnicy towarzysze radzieccy dostarczyli kilka zestawów wraz z obsługą towarzyszom chińskim, którzy bardzo usilnie prosili o pomoc w zatrzymaniu przelotów samolotów szpiegowskich nad swoim terytorium. Wykonywali je wyposażeni i wyszkoleni przez Amerykanów Tajwańczycy. 7 października 1959 roku pocisk systemu S-75 zestrzelił samolot rozpoznawczy RB-57D Canberra w rejonie Pekinu, zabijając też pilota. Był to pierwszy bojowy sukces rakiet przeciwlotniczych w ogóle. Utrzymano go jednak w ścisłej tajemnicy, oficjalnie przypisując zestrzelenie samolotowi myśliwskiemu.
Pół roku później nic już nie utrzymywano w tajemnicy i sowieci otwarcie chwalili się sukcesem S-75. Amerykanie już nigdy więcej nie zaryzykowali tak zuchwałych lotów nad ZSRR a radzieckie i dzisiaj rosyjskie rakiety przeciwlotnicze są uznawane za ścisłą światową czołówkę.