Białoruska elektrownia jądrowa w Ostrowcu. Cień Czarnobyla, rosyjska inwestycja i obijany korpus reaktora

200 kilometrów od polskich granic powstała elektrownia jądrowa, postawiona za rosyjskie pieniądze, która obrosła legendą. Szkoda tylko, że raczej kiepską. Alarm od lat wznosi Litwa, strasząc Czarnobylem i rosyjskimi wpływami, z kolei Białoruś uspokaja i zaprasza do kupowania od siebie energii. A pierwszy blok ma wystartować - po wielu opóźnieniach - wiosną.

To historia o geopolityce, dziwnych decyzjach, rosyjskim kapitale, jego wpływach i serii niefortunnych zdarzeń na budowie, do których nie powinno dojść. Nad tym wszystkim unosi się za to cień Czarnobyla, bo często o elektrowni jądrowej w białoruskim Ostrowcu mówi się właśnie w kontekście wydarzeń z 1986 roku.

Jak mówi Karolina Baca-Pogorzelska, dziennikarka specjalizująca się w tematyce energetycznej, która odwiedziła ostrowiecką elektrownię jądrową, lokalizacja siłowni jest nietrafiona, a decyzja o jej powstaniu - głównie polityczna.

To miejsce jest jednym z najgorszych z możliwych, co potwierdza zresztą były przywódca Białorusi, a jednocześnie specjalista w zakresie fizyki jądrowej Stanisłau Szuszkiewicz

- ocenia. A to tylko ułamek zastrzeżeń do inwestycji, która stanęła 200 kilometrów od polskich granic. Jednak po kolei.

Ekspresowa budowa elektrowni jądrowej. I to na Białorusi

Elektrownia nie powstałaby bez udziału Moskwy, która udzieliła kredytu Białorusi na 10 miliardów dolarów. Co więcej: to Atomstrojeksport, międzynarodowa odnoga rosyjskiego Rosatomu, odpowiada za realizację inwestycji. W Ostrowcu domyślnie mają pracować dwa bloki, każdy po 1200 megawatów mocy, razem 2,4 MW. To prawie 45 proc. deklarowanej mocy największej elektrowni w Polsce, ta w Bełchatowie ma 5,4 MW.

Tempo Białorusini mieli naprawdę zaskakujące: w 2006 roku zapadły najważniejsze decyzje w sprawie siłowni w Ostrowcu, a w 2013 roku rozpoczęły się prace budowlane. Pierwszy z dwóch bloków elektrowni ma być uruchomiony w 2020 roku. Wstępnie miało stać się to w styczniu, teraz bardziej realny termin to wiosna tego roku.

Może to robić wrażenie, ale wraz z nim pojawia się pierwsza łyżka dziegciu: atmosferę wokół budowy zagęszczały raz po raz doniesienia o dziwnych wypadkach. W pewnym momencie można było mówić, że nad inwestycją wisi fatum, a pech prześladuje rząd w Mińsku i rosyjskiego wykonawcę.

"Pechowa" elektrownia. Pożar i ciągłe obijanie korpusu reaktora

Najpierw w 2016 roku podczas montażu ważącej około 330 ton obudowy reaktora jądrowej z Rosatomu agregat urwał się i spadł z wysokości od 2 do 4 metrów. Kluczowy element elektrowni został więc poobijany, czemu początkowo zaprzeczali i Rosjanie, i Białorusini. Ostatecznie jednak potwierdzono, że do incydentu doszło. Rozmiary takiego reaktora dobrze widać na nagraniach udostępnianych przez służby prasowe elektrowni, tu jego triumfalny wjazd:

 

Na tym nie koniec klątwy, jaka zawisła nad ostrowiecką elektrownią: choć zapewniano, że korpus nie został uszkodzony, Rosjanie wysłali nowy. Ten też został obity - podczas transportu koleją. Tym razem spółka wchodząca w skład Rosatomu nie dosłała kolejnego, natomiast zapewniła, że nic złego się nie wydarzyło i korpus - ten drugi - zainstalowano.

Z kolei w maju 2019 roku na terenie budowy miał wybuchnąć pożar, czemu przez jakiś czas zaprzeczano. Dopiero niedawno, w lutym tego roku, Białorusini potwierdzili, że owszem, doszło do pożaru, ale zapaliła się tam... farba w wiadrze, szczęśliwie nic więcej. Jednak ukrywanie tego faktu przez dziewięć miesięcy potęgowało atmosferę nieufności wobec rządu w Mińsku.

Seria zdarzeń, przy jednoczesnym zatajaniu ich lub bagatelizowaniu, sprawiła, że powróciły demony przeszłości: białoruskie władze, choć budowały elektrownię w XXI w., zachowywały się trochę jak sowieci w trakcie katastrofy czarnobylskiej. Lista niedopowiedzeń była naprawdę długa, ale gęstą atmosferę rozwiała nieco wizyta ekspertów MAEA (ang. IAEA, Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej).

Zobacz wideo Czy budowa elektrowni jądrowej ma jeszcze sens? Atomowe za i przeciw

15 specjalistów podczas 18-dniowej wizyty sprawdzało obiekt, ale też przygotowanie załogi oraz szeroko pojęte procedury bezpieczeństwa. W pokontrolnym komunikacie z 22 sierpnia 2019 r. nie zabrakło wskazań, co należy poprawić, ale niektóre rozwiązania z Ostrowca - zdaniem ekspertów - należy wprowadzać też na terenie innych elektrowni.

Tempo niczym Korea

Mamy więc ekspresową budowę i serię wpadek. Czy w Ostrowcu mogło dojść do uchybień albo błędów w realizacji? Jak mówi ekspert ds. energetyki atomowej prof. Andrzej Strupczewski z Narodowego Centrum Badań Jądrowych, jeszcze szybciej elektrownię w Zjednoczonych Emiratach Arabskich (Barakah) zbudowała Korea Południowa.

W ZEA okazało się jednak, że są braki w przeszkoleniu załogi i trzeba było czekać, by ta zyskała stosowne doświadczenie. Budowa całego kompleksu zaczęła się w 2012 roku, natomiast pierwszy blok został zakończony w 2018. Niedawno ogłoszono, że lada moment elektrownia w Barakah wystartuje.

Z kolei Baca-Pogorzelska, która była na budowie w Ostrowcu w 2017 roku, czyli po serii wypadków, wspomina, że Białorusini byli pomocni i pokazywali wszystko - od centrum informacji po plac budowy.

Mogliśmy wiele fotografować, oczywiście z wyjątkiem robienia zdjęć systemów zabezpieczeń, ale to normalne w każdej elektrowni. Można było również fotografować korpus reaktora. Odpowiadali na nasze nawet najtrudniejsze pytania, ale często wymijająco

- opowiada Baca-Pogorzelska, dodając, że służby prasowe były do dyspozycji dziennikarzy praktycznie o każdej porze. - Obchodzili się z nami trochę jak z jajkiem - przyznaje. Nie kryje jednak, że sama batalia o dostanie się na teren budowy trwała blisko dwa miesiące, a ona i Michał Potocki (dziennikarz "Dziennika Gazety Prawnej") przepustkę otrzymali jako jedni z nielicznych. W dodatku zgoda trafiła do nich w zasadzie na ostatnią chwilę, stąd dziennikarka przypuszcza, że białoruscy decydenci mogli liczyć na to, że nie uda im się wszystkiego zorganizować na czas.

 

Zarzut: technologia z Rosji

Pieniądze na elektrownię jądrową w Ostrowcu są z Rosji, tak samo jak i technologia. Na Białorusi wykorzystano dobrze znane reaktory WWER, w tym wypadku WWER-1200 (wodno-wodne reaktory, dźwięcznie brzmiące z rosyjskiego: Wodo-Wodianoj Eniergieticzeskij Rieaktor). To o tyle kluczowe, że ta technologia nie ma nic wspólnego ze znaną z Czarnobyla RBMK.

Prof. Strupczewski wskazuje wprost: na poziomie projektowym reaktorom WWER 1200 trudno cokolwiek zarzucić, ale pozostają pytania o to, jak teorię przełożono na praktykę.

To na pewno dobre reaktory, także pod względem bezpieczeństwa, prezentujące zalety reaktorów III generacji z Zachodu. To nie tylko moje zdanie, Finowie kupili taki reaktor dla swojej elektrowni jądrowej, Czesi również uznali ten reaktor za bezpieczny, podobnie Węgrzy - mówi prof. Strupczewski.

I uspokaja: reaktory WWER to w zasadzie "wschodnia" odmiana znanych z Zachodu reaktorów PWR (tu mniej dźwięczna nazwa, z angielska: Pressurized Water Reactor), choć są między nimi różnice. Jedna z nich to budowa wytwornic pary - w PWR są one pionowe, natomiast w WWER - poziome.

Czy ma to znaczenie? Ekspert z NCBJ wskazuje, że pionowe wytwornice przed laty miały swoje "okresy słabości" - pionowo ułożone rury ulegały drganiom, po czym dochodziło do ich uszkodzeń. Na przykład w elektrowni jądrowej Krško w Słowenii (miała być wyłączona, tymczasem są plany jej rozbudowy) problemy z pionowymi wytwornicami powodowały nawet obniżenie mocy, a ich ułożenie i konstrukcja doprowadzały do szybkiego wysuszania się wody w zbiorniku. W efekcie, w razie awarii, trzeba wyłączać całą siłownię.

- Rosyjskie rozwiązania trzymają się natomiast budowy wytwornic poziomych. Sprawia to, że siłownie rosyjskie są większe, bardziej toporne, ale w przeszłości działało to na ich korzyść. Tak ułożone wytwornice nie wysuszają się szybko w razie awarii. Podam przykład, przed laty w elektrowni w Greifswaldzie, gdzie są reaktory WWER starego typu, doszło do pożaru, a wytwornica pary dalej pracowała, nie wysuszając się - opowiada prof. Strupczewski.

Ta różnica w ułożeniu wytwornic w razie ewentualnej awarii ułatwia pracę operatorów - mają więcej czasu na reakcję i spokojną analizę sytuacji, ponieważ nie dochodzi do wcześniej opisywanego osuszenia wody w obiegu reaktora.

Roztopiony rdzeń? Na to też są rozwiązania

W kontekście reaktorów WWER i ich zabezpieczeń prof. Andrzej Strupczewski przywołuje jeszcze jedną ważną rzecz, już łatwiejszą do pojęcia. Tu warto przypomnieć wydarzenia z Czarnobyla, gdy walczono z topiącym się rdzeniem reaktora, który stopniowo spływał w podstawy elektrowni. Zmagania z tym problemem dobrze pokazano w serialu "Czarnobyl".

Awaria z 1986 roku sprawiła, że w nowych WWER stosuje się chwytacz stopionego rdzenia, co sprawi, że scenariusz z Czarnobyla się nie powtórzy. - Nawet jeśli ten rdzeń się stopi, a później przetopi zbiornik, w którym się znajduje, to nie przebije się przez obudowę bezpieczeństwa. Ta jest w specjalny sposób, dodatkowo, chroniona od spodu - ciepło stopionego rdzenia zostaje jej tam odbierane - doprecyzowuje prof. Strupczewski.

"Gorący kartofel" przy granicy. Litwa bije na alarm

Cała otoczka wokół elektrowni w Ostrowcu sprawiła, że mnóstwo o tej inwestycji mówili Litwini. Z Wilna raz po raz płynęły zastrzeżenia do społeczności międzynarodowej: zwłaszcza lokalizacji (elektrownia stoi niecałe 50 kilometrów od Wilna, a zaledwie 30 km od białorusko-litewskiej granicy) i nieprzejrzystej realizacji budowy. Jeszcze w fazie projektowej to Litwa najgłośniej oprotestowywała inwestycję sąsiada w elektrownię jądrową.

Wilno już wielokrotnie alarmowało, że w razie problemów z elektrownią, to obszar skażeń radioaktywnych, jakie mogą wówczas wystąpić, obejmuje sporą część Litwy. Sprawę traktowano niezwykle poważnie, ponieważ jeszcze w 2017 roku litewski Seimas w jednej z ustaw uznał inwestycję w Ostrowcu za zagrażającą bezpieczeństwu narodowemu.

Te obawy podziela Karolina Baca-Pogorzelska, która mówi:

Obawy Wilna są uzasadnione, ale oczywiście są też nadmuchane, ja jednak się im nie dziwię. Do chłodzenia elektrowni używana będzie woda z rzeki Wilii. Siłownia leży w prostej linii ok. 40-50 km od Wilna. Jeśli cokolwiek by się stało, woda w Wilnie jest skażona w kilkadziesiąt minut. A ja również nie wierzę, że władze elektrowni i państwowe tak szybko by poinformowały o awarii. W tym kontekście mówienie o drugim Czarnobylu nie dziwi, mimo wszystko.

Rosyjsko-białoruskie interesy. Kraje bałtyckie na "nie" wobec taniego prądu

Protesty Wilna poza obawami o bezpieczeństwo i drugi Czarnobyl, mają też inny powód. Dobrze znany w Polsce. Geopolityka.

Białoruskie władze oczywiście podkreślają, że powstanie elektrowni jądrowej zmniejszy zużycie gazu, pochodzącego jakby nie było z Rosji, ale w tym momencie trwają prace nad dalszym zacieśnieniem relacji Mińska z Moskwą. Tym razem Aleksander Łukaszenka ma naprawdę twardy orzech do zgryzienia, ponieważ Moskwa - jak nigdy - pozostaje nieugięta i obecnie trwa przeciąganie liny z Mińskiem w sprawie cen ropy i gazu. W tle natomiast pozostaje nierozwiązana sprawa integracji, na którą Łukaszenka niespecjalnie ma ochotę.

Tymczasem Litwa upatrywała (zresztą nie tylko ona, podobnie Polska, Ukraina czy inne kraje bałtyckie)  niebezpieczeństwa ze strony taniego prądu z Białorusi, produkowanego właśnie w elektrowni w Ostrowcu. Zresztą już padły deklaracje, że żadne z państw bałtyckich oraz Polska i Ukraina nadwyżek prądu od Mińska nie odkupią. Choć Białoruś do tego jak najbardziej zachęcała.

Jeszcze w wakacje 2019 roku małe poruszenie wywołała Łotwa, której władze rozważały odkupywanie prądu z Ostrowca, ale po głośnym sprzeciwie Litwy temat upadł, a Łotysze zapewnili, że nie zamierzają handlować energią z Białorusią. Ostatecznie, na początku lutego tego roku szefowie rządów państw bałtyckich ponownie zapewnili, że kupować z Ostrowca nie będą.

Tani prąd, ale na rosyjski kredyt. A Moskwa potrafiła zakręcać kurek z gazem

Słowem kluczem w tej układance są pieniądze. W dużym uproszczeniu: choć elektrownie atomowe produkują prąd droższy od np. tego z elektrowni węglowych, to taka energia w miksie energetycznym jest mile widziana. Nie generuje bowiem emisji CO2, za które trzeba słono płacić. A po uwzględnieniu kosztów emisji CO2 spalanie węgla staje się już bardzo kosztowne. Wpuszczenie takiej energii do systemu kraju członkowskiego zmniejsza zapotrzebowanie na prąd np. właśnie z elektrowni węglowych, a więc "rachunek" za MWh będzie mniejszy.

Mniejszy rachunek będzie jednak oznaczał też coś innego. Płacenie za białoruską energię to de facto finansowanie interesów Kremla - Mińsk będzie tymi pieniędzmi spłacał rosyjską pożyczkę.

Uzależnienie się od dostaw z Białorusi stanowiłoby spore zagrożenie dla energetyki każdego z tych państw. Zależność od jednego, kluczowego dostawcy zawsze w tej części Europy kończy się fatalnie. Przekonali się o tym Ukraińcy, którym już wielokrotnie Rosjanie zakręcali kurek z gazem, by dociskać Kijów po wydarzeniach z 2014 roku.

Najświeższy przypadek to natomiast… Białoruś, której kurek z ropą zakręcił Władimir Putin - Mińsk na gwałt szuka obecnie innych łańcuchów dostaw. Po prostu niewykluczone jest, że mimo umów z Białorusią, mógłby się sprawdzić scenariusz, w którym z Moskwy popłynęłaby decyzja: wstrzymać przesył energii do krajów bałtyckich, a Mińsk skrupulatnie ją wykona.

Uwagę na podwójne znaczenie ostrowieckiej elektrowni i wpływu Rosjan zwraca też prof. Strupczewski, podnosząc: - To nic nowego, że Rosjanie wykorzystują naciski gospodarcze do realizacji politycznych planów. Elektrownia w Ostrowcu to jeden z wielu bezpośrednich przykładów nacisku, które znamy też z Polski - gdy sprawami energetycznymi Moskwa chce wpływać na geopolitykę, zakręcając kurek z gazem.

Więcej o: