Porucznik Hiro Onoda wspominał później, że kiedy pierwszy raz zobaczył w gąszczu nieznanego mu młodego człowieka, był gotów strzelać. Norio Suzuki przygotował się jednak na taką ewentualność i wykrzyczał odpowiednie słowa:
Panie Onoda, cesarz i obywatele Japonii martwią się o Pana!
Do tego niecodziennego spotkania doszło dokładnie 48 lat temu, 20 lutego 1974 roku, na wyspie Lubang należącej do Filipin. Leży ona nieco ponad sto kilometrów od stolicy w Manili, ale jak na Filipiny jest słabo zamieszkana, górzysta i w znacznej części porośnięta dżunglą. Idealna do pozostawania w ukryciu.
Onoda trafił na nią w grudniu 1944 roku. Miał wówczas 22 lata i został specjalnie przeszkolony do prowadzenia działań dywersyjnych za liniami wroga. Wraz z grupką innych japońskich żołnierzy miał na Lubang utrudniać życie żołnierzom amerykańskim podczas ich inwazji na Filipiny. Wyspa, na którą trafił Onoda, nie miała jednak praktycznie żadnego znaczenia militarnego. Nie było tak naprawdę czego sabotować. Symboliczne oddziały aliantów wylądowały tu pod koniec lutego 1945 roku. Większość Japończyków zginęła w pierwszych potyczkach lub się poddała. Przeżył tylko Onoda i trzech innych żołnierzy niższych rangą. Uciekli z wybrzeża i zaszyli się w górach.
Dni zamieniły się w tygodnie, tygodnie w miesiące, a miesiące w lata. Grupka Japończyków ciągle starała się prowadzić akcje dywersje i wdawała się czasem w strzelaniny z filipińską policją, która zajęła miejsce Amerykanów. Najbardziej we znaki dawali się jednak lokalnej ludności, której kradli żywność i inne potrzebne im produkty, niszczyli uprawy czy zabijali zwierzęta.
Zrzucane z powietrza ulotki z informacją o końcu wojny i wezwaniem do poddania się Japończycy ignorowali. Uznali je za trik Amerykanów. Onoda później twierdził, że zawierały szereg błędów gramatycznych. Porucznik był zdeterminowany wykonać wydane mu rozkazy - prowadzić dywersję, nie poddać się, nie popełnić samobójstwa.
Portretowe zdjęcie Hiro Onody (P) i jego młodszego brata Shigeo (L) wykonane w 1944 roku przed wysłaniem obu na front Fot. domena publiczne
W 1949 roku "oddział" Onody poniósł pierwsze straty. Szeregowy Yuichi Akatsu pewnego dnia po prostu odszedł i po sześciu miesiącach samotności w dżungli poddał się filipińskiej policji. W 1954 roku jeden z trzech pozostałych żołnierzy został zabity podczas strzelaniny z filipińskim oddziałem wysłanym na poszukiwania Japończyków. Podobny los spotkał ostatniego towarzysza Onody w 1972 roku, kiedy obaj zostali zaskoczeni przez policję podczas próby podpalenia zapasów ryżu zebranych przez miejscowych rolników. Dwa lata później Onoda natknął się w dżungli na Suzukiego.
25-letni mężczyzna był równie niezwykłą osobą. Sześć lat wcześniej zrezygnował ze studiów i postanowił podróżować po świecie. Po czterech latach wrócił do Japonii, ale czuł się obco i nie chciał przystosować się do konserwatywnego społeczeństwa, które określał jako "fałszywe". Kiedy w 1974 roku japońskie media doniosły o zabiciu dwa lata wcześniej na wyspie Lubang ostatniego towarzysza Onody, Suzuki postanowił dotrzeć do porucznika. Wspominał później, że postawił sobie za zadanie "odnaleźć porucznika Onodę, zobaczyć pandę i yeti. W takiej kolejności".
Pomimo dzielącej ich sporej różnicy wieku i zupełnie innego podejścia do życia, obaj mężczyźni szybko się dogadali. - Młody hippis Suzuki przybył na wyspę zrozumieć uczucia japońskiego żołnierza. Zapytał mnie, dlaczego nie chcę się poddać - wspominał później Onoda. Porucznik uwierzył przybyszowi, że wojna już dawno się skończyła, ale nie chciał złamać wydanych mu w 1944 roku rozkazów. Te mówiły jasno: "Nie poddawać się!".
Mężczyźni doszli po kilku dniach do porozumienia. Suzuki zadeklarował, że wróci z byłym bezpośrednim przełożonym Onody, majorem Yoshimi Taniguchim. Porucznik zapewnił, że usłucha wydanego przez niego rozkazu do poddania się. Suzuki zrobił to, co obiecał. Wrócił do Japonii, odnalazł Taniguchiego (wiódł spokojne życie wiekowego sprzedawcy książek) i już dziewiątego marca 1974 roku wrócił z nim do Onody. Major wydał mu rozkaz zakończenia prowadzenia działań bojowych i poddania się.
Onoda oddał filipińskim policjantom swój pieczołowicie pielęgnowany karabin wz.99 Arisaka, 500 sztuk amunicji i kilka granatów, po czym został aresztowany. Ze względu na niecodzienność sprawy Japończyk uzyskał osobiste ułaskawienie od prezydenta Filipin Ferdynanda Marcosa, z którym się spotkał i ceremonialnie wręczył mu swój oficerski miecz na znak poddania się. Wywołało to duże niezadowolenie na Lubang, ponieważ Japończyk przez dekady niszczył majątek lokalnej ludności i na pewno sam zabił kilka osób. Oskarżano go nawet o 30 zabójstw.
Plaża na wyspie Lubang. Tradycyjnie mieszkańcy żyli z rolnictwa i rybołówstwa, ale obecnie coraz większe znacznie zyskuje turystyka Fot. Elmer B. Domingo/Wikipedia CC-BY-SA 4.0
Pomimo mrocznych kart swojej historii, porucznik Onoda stał się w Japonii niezwykle popularny. Był uosobieniem wartości wysoko cenionych w japońskim społeczeństwie. Władze zaoferowały mu znaczne pieniądze w formie zaległego żołdu, jednak Onoda odmówił ich przyjęcia. Szybko napisał wspomnienia, które cieszyły się dużą popularnością. Deklarował jednak, że nie podoba mu się jego nowa sława i że jest zniesmaczony zmianami, które zaszły w Japonii po wojnie. Już w 1975 roku śladem swojego młodszego brata wyjechał do Brazylii, gdzie założył ranczo.
Do Japonii wrócił dopiero w połowie lat 80. Zapewniał, że zrobił to po przeczytaniu historii o nastolatku, który zamordował swoich rodziców. Postanowił zająć się wychowaniem młodzieży i założył dla niej obóz łączący elementy sportu i sztuki przetrwania. Napisał też książkę mającą przekonywać młodych do tradycyjnych japońskich wartości. Raz w latach 90. odwiedził wyspę Lubang i przekazał datek na lokalną szkołę. Zmarł w 2014 roku w wieku 91 lat.
Onoda jest często określany jako ostatni japoński żołnierz, który poddał się po zakończeniu II wojny światowej. Tak naprawdę to miano przypadło jednak etnicznemu Tajwańczykowi (Tajwan, nazywany wówczas Formozą, był pod kontrolą Japonii od końca XIX wieku do 1945 roku) Teruo Nakamurze. Wcielono go do armii cesarskiej w 1943 roku i trafił na indonezyjską wyspę Morotai. W 1944 roku została ona zajęta przez Amerykanów i Nakamura wraz z wieloma innymi Japończykami ukrył się w dżungli. W latach 50. zdecydował się odłączyć od ostatnich niedobitków i zbudował sobie małe obozowisko w dżungli. Żył w nim sam do 18 grudnia 1974 roku. Jego obozowisko zauważył z powietrza pilot przelatującego samolotu i zaalarmował służby. Na prośbę japońskiej ambasady w Dżakarcie wysłano oddział wojska, który aresztował Nakamurę.
Jego historia była jednak znacznie mniej ekscytująca dla Japończyków. Na dodatek był etnicznym Tajwańczykiem i zdecydował się wrócić prosto na swoją wyspę, pomijając Japonię. Władze w Tokio nie zaoferowały mu takich pieniędzy jak Onodzie a jedynie symboliczną kwotę. Wywołało to duże oburzenie na Tajwanie, gdzie w reakcji zorganizowano publiczną zbiórkę na żołnierza, do której dorzucił się rząd. Efektem było zebranie sporej kwoty, wynoszącą na dzisiejsze pieniądze ponad sto tysięcy dolarów. Nakamura nie cieszył się jednak długo z powrotu do domu. W 1979 roku zmarł na raka płuc.
Suzuki po odnalezieniu Onody wyruszył dalej w świat, starając się wypełnić swoją misję. Pandę zobaczył szybko i łatwo. Z yeti poszło gorzej. Japończyk spędził wiele lat na wyprawach w Himalaje. W 1986 roku zginął podczas jednej z nich zasypany lawiną.