Sytuacja SLS jest bardzo ciekawa. Z jednej strony to imponująca maszyna - docelowo najpotężniejsza rakieta w historii ludzkości, która umożliwi NASA wysłanie ludzi na Księżyc i Marsa. Z drugiej strony jeszcze przed swoim pierwszym lotem jest przestarzała koncepcyjnie. Do tego horrendalnie droga.
W efekcie nie jest jeszcze pewne, czy historia SLS nie zakończy się bardzo przedwcześnie i nie stanie się jedną z największych pomyłek w historii NASA.
Obecne kierownictwo agencji usilnie stara się uniknąć takiej przyszłości, robi więc co może, aby wzmocnić poparcie dla SLS w Waszyngtonie i wśród Amerykanów. Poniedziałkowe wydarzenie w zakładach Michoud w Luizjanie zorganizowano głównie po to, aby pokazać SLS w możliwe najbardziej korzystnym świetle i podkreślić, że prace szybko idą naprzód. Na miejscu był obecny szef NASA Jim Bridenstine, który wygłosił entuzjastyczną mowę na rzecz programu budowy wielkiej rakiety i planów wysłania przy jej pomocy ludzi na Księżyc w 2024 roku.
SLS sama w sobie rzeczywiście jest imponująca. To, co pokazano w zakładach Michoud na obrzeżach Nowego Orleanu, to tak zwany "stopień centralny". Główna, największa, centralna część rakiety. Ma 65 metrów długości i 8,4 metra średnicy. Po zatankowaniu paliwem ma ważyć niemal tysiąc ton. Po jej bokach mają być docelowo montowane dwie dodatkowe rakiety, identyczne do tych jakie pomagały w startach wahadłowcom kosmicznym. Na szczycie ma zostać natomiast umieszczony drugi stopień - mierzący niemal 14 metrów długości, pięć metrów średnicy i ważący po zatankowaniu 30 ton. Na jego szczycie będzie natomiast ładunek. Na razie ma to być nowy załogowy statek NASA - Orion.
W swojej pierwszej wersji SLS nie będzie jeszcze najpotężniejszą rakietą w historii. Dopiero w rozbudowanej wersji oznaczonej Block 2, ma wynosić na orbitę 130 ton ładunku i pobić rekord poprzedniej rakiety księżycowej NASA - Saturn V. 130 ton to odpowiednik około trzech standardowych wagonów pasażerskich PKP.
Opisywanie całej historii powstawania SLS to zadanie na wiele stron. Dość powiedzieć, że prace formalnie rozpoczęto w 2011 roku, na gruzach wcześniejszego programu budowy rakiety Ares V, który nie wyszedł poza fazę projektów. Początkowo zakładano pierwszy lot w 2018 roku i koszt opracowania oraz budowy pierwszy dwóch rakiet rzędu 10 miliardów dolarów. Obecnie pierwszy lot jest zaplanowany na jesień 2020 roku, a koszty urosły gdzieś w rejon niemal 15 miliardów dolarów. Za opóźnienia i wzrost kosztów odpowiedzialny jest głównie koncern Boeing, który buduje "stopień centralny". Audyty NASA jasno wskazują, że od początku źle skonstruowano kontrakt z firmą, źle nadzorowano jego wykonanie a Boeing nieudolnie zarządzał pracami.
Opóźnienia i wysokie koszty to dwa z trzech głównych zarzutów pod adresem SLS. Trzecim jest to, jak bardzo zachowawczo ją zaprojektowano. W obliczu tego, co tworzą obecnie firmy prywatne, jawi się jako dinozaur. Spóźniony o kilka dekad. Te trzy problemy są powiązane i jest bardzo możliwe, że skończą historię SLS zanim ta na dobre się zacznie.
Kluczową kwestią jest to, jak będzie wyglądać poparcie dla nowej rakiety w Waszyngtonie. To Biały Dom i Kongres decydują o tym, ile NASA dostanie pieniędzy na SLS. Na razie ma ona ich poparcie. Donald Trump wiele razy deklarował chęć możliwie szybkiego ponownego wysłania Amerykanów na Księżyc. Zmusił NASA do przyśpieszenia pierwszego lądowania w ramach programu Artemis z 2028 na 2024 rok. Powołany przez niego na stanowisko Bridenstein również deklaruje poparcie dla tego planu. W Kongresie jest dodatkowo grono polityków wytrwale popierających SLS pomimo kontrowersji, ponieważ wielomiliardowy program oznacza dużo intratnych kontraktów dla firm w ich okręgach wyborczych.
To poparcie nie jest jednak nie do zachwiania. Zwłaszcza, że amerykańskie firmy prywatne dostarczają coraz więcej amunicji krytykom SLS, którzy widzą rakietę nie jako wielkie osiągnięcie, ale wielkie marnotrawstwo. Wielu z nich w ogóle uważa koncepcję lotów załogowych na Księżyc czy Marsa jako chybioną, ponieważ ich zdaniem lepiej używać bezzałogowych sond, które łatwiej i bezpieczniej dostarczą ciekawszych danych naukowych.
Odkładając jednak na bok kwestię sporu pomiędzy zwolennikami misji załogowych a bezzałogowych, SLS jest od początku do końca zaprojektowana jako jednorazowego użytku. Przeczy to obecnym trendom zapoczątkowanym przez firmę SpaceX, czyli staraniom uczynienia przynajmniej fragmentów rakiet wielorazowego użytku, celem ograniczenia kosztów. W przypadku SLS doszło paradoksalnie do regresu w tej kwestii. Jej główne silniki RS-25 to byłe główne silniki wahadłowców kosmicznych, które pozostały po zamknięciu ich programu. Są wielorazowego użytku, ale po zamontowaniu w SLS stały się jednorazówkami.
Połączenie nieudolnego zarządzania z zachowawczymi rozwiązaniami przekłada się na szacowany bardzo wysoki koszt wielkich rakiet NASA. Pojedynczy start może kosztować od 800 milionów do nawet dwóch miliardów dolarów, w zależności od sposobu liczenia. NASA ma spory problem jednoznacznie określić tą kwotę, ponieważ kontrakt z Boeingiem na "stopień centralny" tak napisano, iż nie można się doliczyć ile właściwie kosztuje pojedynczy.
Cenę dałoby się utrzymać blisko tej dolnej wartości, gdyby od razu podpisać wieloletni kontrakt na budowę kilkunastu rakiet SLS. Jednak oznaczałoby to konieczność wydania około dziesięciu miliardów dolarów, których w budżecie NASA nie ma. Musiałby je dodatkowo przyznać Waszyngton. Jest to uznawane za mało prawdopodobne. Zwłaszcza, że sam program Artemis ma wymagać w najbliższych latach dodatkowych 20 - 30 miliardów dolarów ponad standardowy roczny budżet NASA wynoszący około 20 miliardów. I nie jest pewne, czy Kongres je przyzna.
W Waszyngtonie pojawia się bowiem coraz więcej głosów, że zamiast budować horrendalnie drogą i zachowawczą SLS lepiej po prostu skorzystać z rakiet firm prywatnych. Najczęściej wymieniana jest Falcon Heavy firmy SpaceX. Jeden lot ma kosztować mniej niż 200 mln dolarów. Ma ona jednak o 1/3 mniejsze możliwości niż pierwsza wersja SLS i misja na Księżyc wymagałaby dwóch startów. Jednak co najważniejsze nie jest certyfikowana do lotów załogowych.
Szef SpaceX Elon Musk przyznał, że nie ma planów ubiegać się o taki certyfikat NASA. To skomplikowany proces, który okazał się dla jego firmy małym koszmarem przy okazji prac nad niewielką kapsułą Dragon 2 wynoszoną przez rakietę Falcon 9 do Międzynarodowej Stacji Kosmicznej. Wymusił przekonstruowanie szeregu rozwiązań i rezygnację z tych najbardziej awangardowych (lądowanie na stałym lądzie przy pomocy silników rakietowych - teraz są to klasyczne spadochrony i do wody). Wymagania NASA w kwestii bezpieczeństwa są po prostu bardzo ostre, co nie współgra z filozofią działania Muska, dla którego zachowawczość i konserwatyzm to wróg. Agencja kosmiczna woli jednak chuchać na zimne nauczona tragediami z przeszłości.
Poza Falcon Heavy potencjalnym rozwiązaniem mogłaby być rakieta Delta V Heavy firmy United Launch Alliance. Ta ma jednak jeszcze gorsze osiągi niż Falcon Heavy przy wyższych kosztach. Nie jest też certyfikowana do lotów załogowych. Inne potencjalne rozwiązania z rynku prywatnego nie osiągnęły nawet stadium prototypu.
Biorąc to wszystko pod uwagę, NASA na początku 2019 roku przeprowadziła analizy i uznała, iż obecnie nie ma alternatywy dla SLS. Nie ma rakiety, która pozwoliłaby osiągnąć założone lądowanie ludzi na Księżycu w 2024 i jednocześnie ograniczyć koszty. Po postraszeniu Boeinga zerwaniem kontraktu na SLS, przyznano więc, że na razie nie można tego zrobić.
Los wielkiej rakiety rozstrzygnie się definitywnie najpóźniej w połowie przyszłej dekady. Jeśli uda się okiełznać galopujące koszty i opóźnienia oraz rzeczywiście polecieć na Księżyc w 2024 roku, jest możliwe, że Waszyngton będzie skłonny dalej w nią inwestować. Jednak jeśli to się nie uda, to najpewniej zostanie skasowana.
Do 2025 roku ma bowiem latać wielka rakieta Muska o nazwie Superheavy o teoretycznie większych możliwościach niż SLS i w pełni wielokrotnego użytku. Od początku jest planowane uzyskanie dla niej certyfikacji do lotów załogowych. Do tego czasu ma też latać rakieta New Glenn firmy Blue Origin założonej przez Jeffa Bezosa (szef Amazona) o osiągach gorszych od SLS, ale w większości wielokrotnego użytku i potencjalnie wielokrotnie tańsza.
Najbliższe lata będą więc ciekawym okresem dla fanów lotów kosmicznych. Swoistym wyścigiem pomiędzy państwowym a prywatnym. NASA deklaruje, że nie będzie miała oporów przed wykorzystywaniem rakiet firm prywatnych o ile będą rzeczywiście tańsze i tak samo niezawodne. Jeśli tak się stanie, to SLS będzie ostatnim podrygiem klasycznego amerykańskiego państwowego programu kosmicznego.
Osobiście obstawiam, że tak właśnie się stanie. Dalszy rozwój SLS zostanie skasowany wobec tańszych i równie dobrych alternatyw prywatnych. Jednak o ile nie dojdzie do jakiejś katastrofy w fazie prób, to stanie się to dopiero za kilka lat. SLS będzie miała najpewniej swój "łabędzi śpiew"i wyśle ludzi ku Księżycowi, aby potem odejść do lamusa.